Muzyka mniej ważna niż woda?

Kilka lat temu żyliśmy wizją podrzuconą bodaj przez Davida Bowiego: że muzyka wkrótce będzie jak woda. Potem ktoś to rozwinął – że będzie równie łatwo dostępna, powszechna i tania jak woda. To się sprawdziło. Muzyka jest wszędzie, w gigantycznym wyborze, na wyciągnięcie ręki. W naszej strefie geograficznej tania nie tylko jak woda, ale nawet jak barszcz. Sam się tą wizją nieskończonego dostępu entuzjazmowałem (a i ostatnio przecież zwracałem uwagę na dobre strony łatwego dostępu), ale dziś widzę, co się za tym kryło. Muzyka staje się przy okazji równie oczywista, nudna, niezauważalna, a często nawet tak samo jak woda pozbawiona smaku. Bo kiedy ostatnio woda lecąca z kranu (poza sytuacjami odcięcia dopływu) były w waszym otoczeniu tematem dyskusji? Że ledwie ciurka albo leci mocniej, że jakaś rześka, wyjątkowo przejrzysta, bardziej miękka, albo że ta z łazienki pachnie lepiej niż ta z kuchni? Ba, zaryzykowałbym, że z rozpędu muzyka zaczyna być tańsza jeszcze niż woda, więc może nawet mniej ważna?

Koleżanka – świetnie orientująca się w nowych technologiach – odezwała się ostatnio do mnie z pytaniem, co się dzieje, że jeśli już słucha muzyki, to żeglując w sentymentalnym kursie poprzez utwory streamowane w sieci – i albo koncentruje się na wspomnieniach, albo podążając za „polecanymi dla mnie” (kultura algorytmu – sprawdźcie tekst Mariusza Hermy) kręci się w kółko. Na stare płyty z lat młodzieńczych czasem patrzy, ale tylko po to, żeby przejrzeć się w nich jak w lustrze.

Poczułem się przez chwilę jak pracownik poradni dla ludzi rozwiedzionych z muzyką. Nie pierwszy raz. Ostatnio nawet byłem na czterdziestkowej imprezie ludzi rozwiedzionych z muzyką. Widziałem na własne oczy, jak panie w wieku wiadomym zdejmowały szpilki, a panowie marynarki by zatańczyć przy ulubionych utworach Life of Agony i Rage Against the Machine, a wcześniej bez słowa skargi pląsali przy Dragostea din tei i tak taniej współczesnej muzyce dance, że aż wstyd mi opowiadać. Można było w miarę precyzyjnie wskazać rok, kiedy wzięli rozwód z muzyką młodości. To akurat naturalne zjawisko, przed którym trudno się bronić. Dla większości ludzi z czasem muzyka staje się mniej ważna – w miarę, jak zmieniają się priorytety, rodzą dzieci i więcej satysfakcji przynosi np. pielęgnacja trawnika przed domem. Nie dotyczy to oczywiście pojedynczych maniaków i osób profesjonalnie zajmujących się muzyką. To zjawisko też spycha nagrania do statusu wody, ale trudno z nim walczyć. Niektórzy próbują – poprzez inwestycje: kupno droższych głośników, wyjazd na koncert ulubionej grupy za granicę (bo wreszcie ich stać), ale to wszystko działa raczej na krótką metę.

Inaczej jest z tanieniem muzyki, które przyniosła jej dostępność. To problem dotyczący już wszystkich, bez względu na wiek, często ostatnio dyskutowany i opisywany w książkach (np. u dyskutowanego tutaj Bena Ratliffa). I tu moja koleżanka jako posiadaczka kolekcji płyt jest w sytuacji uprzywilejowanej: ma się w czym przejrzeć. Osoba zaczynająca kontakt z muzyką od abonamentowego streamingu musiałaby chyba kolekcjonować zrzuty ekranów dawnych playlist, żeby po latach szukać swojej tożsamości w muzyce. Powtarzam do znudzenia, że sami tworzymy wartość muzyki poprzez przywiązywanie do przedmiotu (choćby i kasety), odsłuchiwanie niemimowolne (oddzielne urządzenie, konieczność zmiany płyty, unikanie nieskończonej playlisty), a decydując się na płacenie za pojedyncze płyty lub nagrania samym sobie wyznaczamy pewną hierarchię słuchania: zapłaciłem, to może jednak posłucham do końca? Ile osób, które kupiły bilet na koncert (poza dziennikarzami muzycznymi) wyjdzie po 2 utworach, bo stwierdzi, że im się nie podoba? Niewiele. A ile przeskipuje resztę słabo zapowiadającej się piosenki, gdy dostało ją w pakiecie z 30 milionami innych? Ile osób zdecyduje, że dziś posłuchają czegoś zupełnie innego, na chybił trafił, bo chcą zerwać z kieratem „polecanych dla mnie” i zacząć jakąś nową ekscytującą przygodę?

Coś takiego przeżywałem kiedyś – przed epoką streamingu, w czasach późnego Napstera czy Soulseeka – po przyjeździe na weekend do Berlina. Przynajmniej raz na pół roku byłem w tym mieście i mogłem wejść do Naprawdę Dobrze Zaopatrzonego Sklepu z Płytami, w którym można było dowolnie długo słuchać płyt, które się chciało kupić. Zbierałem więc cały koszyk płyt (co mi zabierało dobrą godzinę albo dwie) i zaczynałem słuchać (co mi zabierało jakieś pół godziny, bo w praktyce nie można było całego dnia spędzić w sklepie z płytami). Skipowane i pospiesznie słuchane albumy zmuszały mnie do nietrafnych wyborów. Zacząłem zauważać nawet tendencję do wybierania muzyki efektownie brzmiącej w 30-sekundowych dawkach, której później nie mogłem słuchać. Na domiar złego często były to płyty oznaczone „Mitarbeiter Tip” (komuś w sklepie się spodobały), albo polecane dla fanów określonego gatunku (taki pradziadek algorytmów). I wiecie, co się stało? Zacząłem w pewnym momencie zupełnie świadomie niektóre pozycje KUPOWAĆ W CIEMNO. Po prostu zawsze przywoziłem kilka płyt, których z założenia na miejscu nie słuchałem. Po pierwsze, zwykle miały w sobie coś interesującego, czasem nawet chodziło o grafikę okładkową i jakieś dobre skojarzenia (wytwórnia, nazwiska artystów). Po drugie, chciałem niespodzianki, ryzyka, niepewności. Nawet błędu chciałem. Jakiejś emocji – jak kibice, którym niby zależy na tym, żeby nasi wygrali, ale tak naprawdę chcą przeżyć coś, czego przewidzieć do końca nie można. Nie wiedziałem tylko, że za parę lat przyjdzie mi w takim sklepie zamieszkać na stałe i z otwartymi zakładkami Tidala, SoundClouda i YouTube’a będę się nieustannie odrywał od słuchania tego, co mam aktualnie do przesłuchania na płycie.

Szeroka publiczność dostała do ręki wszystko to, co najlepszego i najgorszego mieli dotąd dziennikarze muzyczni. Szybki dostęp do płyt (to akurat dobre) i nadmiar (to już mniej), sytuację ciągłego życia z piętrzącą się playlistą, która goni ich jak nadciągająca fala. Wcześniej czy później bezwzględnie dogoni i zaleje. Mamy ten sam problem – nadmiar i algorytm planują nam dzień. I tylko gdy wydarzy się coś o naprawdę potężnej sile – coś w rodzaju śmierci Davida Bowiego – na moment zatrzymujemy się i zaczynamy słuchać tego samego, ba, wracamy, powtarzamy, przerywamy playlistę. Po staremu, z pełną celebrą, inwestując pieniądze w wersję specjalną, wydanie pamiątkowe i rozmawiając o jednym. To między innymi dlatego indywidualne zestawienia ulubionych płyt bieżącego roku ciągle krzyżują się na Blackstar. Zespoły, które zbudowały swoją pozycję wcześniej – jak Radiohead – wykorzystują czasy pędzącej playlisty umiejętnie: wydają cyfrową edycję, dyskusja wybucha, a gdy streamujące grono jest już przy czymś nowszym, ukazuje się (jakoś teraz) winylowe wydanie, które fani kupią sobie, jak ja, choćby po to, żeby się na stare lata w tym przejrzeć. Czasem ktoś z młodszych muzyków wpadnie na pomysł, żeby – grając va bank – spróbować dużą grupę ludzi skłonić do wspólnego słuchania i analizy choćby jednego nagrania udostępnionego za darmo – tyle że to nagranie musi być takiej klasy i tak wyjątkowe (choćby pod względem rozmiarów) jak Kuiper, ostatni singiel Floating Points. Tu się udało osiągnąć niezły efekt, omijacie to naprawdę tylko na własną odpowiedzialność:

Muzyka dziś bardziej w ramach post scriptum. Bo elektroniczny duet Plaid jest jak refren na tym blogu i w moim pisaniu o muzyce przez ostatnich niemal 20 lat. Ed Handley i Andy Turner sami są jak taki dobrze napisany algorytm, bo nie zawiedli praktycznie żadnym wydawnictwem. Rzadko też robią coś naprawdę zaskakującego, koncentrując się na prowadzeniu długich, wciągających linii melodycznych, które – jest szansa – będziecie chcieli wysłuchać do końca, ale po przerwaniu – prysną. Bo nie mają wartości motywu do podśpiewywania. Recenzję dowolnej płyty Plaid też mógłby napisać algorytm, w którym należałoby tylko ustalić, ile razy ma się pojawić hasło IDM (intelligent dance music), spostrzeżenie na temat ciepła brzmień, a ile miejsca zająć mają rozważania na temat średniego tempa i melodiach. Na The Digging Remedy warto na pewno zwrócić uwagę na romantyczną końcówkę z brzmieniami gitarowymi i na utwór CLOCK wprowadzający nas łagodnie w krainę lekko rozregulowanego tempa, na klasyczny Saladore zwrócą uwagę pewnie głównie nowi słuchacze duetu. Singlowy Do Matter puentuje dzisiejszy temat tytułem zaklinającym rzeczywistość (Miej znaczenie?). Czy całość będzie miła? Owszem, szczególnie jako spojrzenie za siebie na muzykę młodości. Czy pokaże nam nowe terytoria? Nieszczególnie, w każdym razie nie bardziej niż poprzedni, bardzo udany album Reachy Prints. Słowem: woda z kranu, ale ciepła, miękka i – o dziwo – nie czuć od niej nawet przesadnie starą instalacją.

PLAID The Digging Remedy, Warp 2016, 7/10