Podziały mają swoje granice

Przed dzisiejszą krzepiącą muzyką smutny wstęp, bo nie ma zbyt wiele powodów do radości. Być może za tydzień okaże się, że świat znów chce wspólnoty bez granic. Tymczasem jednak wydaje się chcieć czegoś dokładnie odwrotnego. Brytyjczycy chcą wyjść z UE, a jak wyjdą, UE zechce pewnie silniejszej integracji strefy euro albo krajów starej Unii, USA chcą prezydenta, który nie życzy sobie muzułmańskich imigrantów albo w najlepszym razie będzie na nich czekał na ganku z karabinem, a u nas ochotnicy z karabinami już pędzą na ganek, chociaż nikt nie jedzie, a w związku z ogólną tendencją podobno wolimy podróżować u siebie. Dla muzyki to może być ciekawy okres. Z jeszcze większym podnieceniem możemy wtedy przyjmować niecodzienne nagrania przywiezione lub przesłane z innej części świata, skoro już dostęp do niej będzie ograniczony. Zdałem sobie z tego sprawę, przeglądając Google Maps (najtańsza forma podróżowania) w poszukiwaniu obrazków z Agouzy.

east_agouza

Agouza to dzielnica Gizy, czyli trzeciego największego miasta w Egipcie, sklejonego z Kairem (nie byłem, ale widać to na mapach, więc zgrywam mądrego), choć może raczej trzeba by powiedzieć: rozdzielonego linią Nilu. Zespół, o którym chcę powiedzieć, nazywa się The Dwarfs of East Agouza (czyli Karły ze Wschodniej Agouzy), stąd potrzeba dowiedzenia się czegoś więcej. Przez 15 minut bezskutecznie próbowałem więc – jak to zwykle robię w takich sytuacjach – obejrzeć widok z satelity, a potem odpalić magiczny Google Street View, czyli zajrzeć mieszkańcom w okna, obejrzeć samochody albo zerknąć we fragment jakiegoś odsłoniętego podwórka. Niestety, Agouza widziana z góry nie dała się obejrzeć z perspektywy ulicy, a z góry była koszmarnie niewyraźna. Najbliższą zdokumentowaną przez Google częścią miasta były stojące na zachodzie Gizy słynne piramidy i kawałek turystycznej przestrzeni wokół. To już stwarza pewien stopień oddalenia i egzotyki – niby mogę na miejsce pojechać z wycieczką, ale jest szansa, że coś mnie po drodze zaskoczy, jeśli nie przejrzę – jak czasem mi się zdarza – trasy wycieczki przez Google.

Stanowisko bezdyskusyjnego odkrywcy piastuje w Kairze Alan Bishop – lider amerykańskiej grupy Sun City Girls i szef labelu Sublime Frequencies, któremu zachodni świat zawdzięcza poznawanie m.in. takich postaci jak Omar Souleyman czy Bombino. I to on gra w zespole The Dwarfs of East Agouza – improwizującym, międzynarodowym triu, które aż tak bardzo mnie zainteresowało. Dokładniej rzecz ujmując, Bishop gra w TDOEA transowe basowe ostinata na podobieństwo tych krautrockowych z Niemiec lat 70. I to one decydują o charakterze nagrań grupy, w połączeniu z afrykańską w brzmieniu perkusją i swobodnymi, urokliwymi, choć nieco siermiężnymi wędrówkami po gryfie gitarowym ocierającymi się o amatorskie zabawy z instrumentem. Te dwa ostatnie składniki to już efekt pracy Sama Shalabiego (gitara) i Maurice’a Louki (organy, syntezatory, perkusja). Wszyscy poznali się, mieszkając nawet przez jakiś czas w tym samym mieszkaniu. Shalabi to muzyk z okolic kanadyjskiego Constellation, którego ostatnia płyta – Music for Arabs – potwierdzała wyraźnie krąg zainteresowań, związany zresztą z pochodzeniem, Shalabi porusza się bowiem stale między Egiptem a Kanadą. Z kolei Louca jest jednym z najciekawszych – jak twierdzą mądrzy ludzie – alternatywnych muzyków w egipskiej stolicy.

Album ukazał się już ładnych parę tygodni temu i na początku wydał mi się egzotyczną fanaberią. Rozdygotaną, hipnotyczną muzyką, jakiej pewnie pełno w Egipcie. Tymczasem naprawdę nieźle zderza swobodę, improwizację z zapamiętaniem sekcji rytmicznej, znajdując wspólną przestrzeń dla dwóch przybyszów i jednego autochtona, i to terytorium bardzo dalekie od łatwego folklorystycznego podejścia. Louca wprowadza też bardzo subtelnie elektronikę: Nakłada ją niczym jakieś oszczędne sample z Kraftwerku na żywe granie jamujących instrumentalistów (Where’s Turbo?). Co zresztą dalej daje wrażenie, jak gdyby Egipcjanin, Amerykanin i Kanadyjczyk spotkali się w Niemczech. Dziwi mnie tylko brzmienie gitary Sama Shalabiego, przypominające momentami lutnię oud, na której muzyk też przecież grywa, ale która nie jest wyszczególniona w opisie płyty. Jeśli to wynika z samych technik, godne to jest prawie takiego uznania, na jakie zasłużył ostatnio Raphael Rogiński. Także Bishop, grając na saksofonie w drugiej części płyty, przejmuje techniki obecne w tym obszarze geograficznym. Efekt jest za każdym razem godny uwagi i w pewien sposób analogiczny do tego, co na bazie brzmień z Afryki Zachodniej robi Joshua Abrams.

THE DWARFS OF EAST AGOUZA Bes, Nawa 2016, 8/10

No więc te granice mogą nam pozamykać, ale wymiana muzyczna dalej będzie kwitła, dopóki globalny Paypal nie przestanie obsługiwać zakupów z globalnego Bandcampa. Album egipskiego tria kupiłem sobie cyfrowo, a potem – zawstydzony tym, że nic nie wiem o trzecim muzyku The Dwarfs, tej rzekomo czołowej postaci kairskiego undergroundu – odszukałem solówkę Maurice’a Louki sprzed dwóch lat. Płyta nosi tytuł Benhayyi Al-Baghbaghan (Salute the Parrot) i zgodnie z zapowiedzią zawiera odpryskowe wersje różnych lokalnych nurtów. Są riffy na buzuki, trochę bardziej ascetyczne niż w muzyce ludowej i osadzone w aranżacjach o zachodniej formie, jest nowocześnie podany styl shaabi (w innej formie uprawiany przez Islama Chipsy’ego – vide program Off Festivalu, przydałby się Louca do pary). Ale to jeszcze nie jest powód, żeby się na album rzucać, ale rozważyłbym to natychmiast po usłyszeniu utworu tytułowego, który poprzez mroczne, brudne preparacje wokali nagle transformuje tę egipską lokalność w świat przeniesionego na egipskie przedmieścia Kanyego Westa z okresu Yeezusa. Co jest o Louki uderzające? Na pewno różnorodność stylów – obca wszystkim, którzy północną Afrykę i Bliski Wschód poznają poprzez monotonną muzykę z taksówek, autobusów i dyskotek. A przede wszystkim łatwość i naturalność sięgania po ludyczne elementy – nie na zasadzie samplingu, tylko raczej dogrywania odpowiednich motywów przez miejscowych instrumentalistów. No i jeszcze poddawanie różnego typu zabiegom odkształcającym nie amerykańskiego R&B czy soulu, ale właśnie tych mniej lub bardziej rzewnych i tandetnych tutejszych melodii. W zapamiętaniu końcówki Malnash Diyah mamy wzbogacony odpowiednik tego, co przyciąga u Omara Souleymana – kicz syntetycznych barw i trans. Całość przynosi podróż bez wychodzenia z domu. Google Street View może mnie zawiódł, ale Bandcamp działa. I krajowy beehy.pe też – polecają zbudowany na mocniejszym beacie utwór Al-Mashoub. Podziały mają swoje granice.

MAURICE LOUCA Benhayyi Al-Baghbaghan (Salute the Parrot), Nawa 2014, 7/10