Teraz piątek zaczyna się w czwartek

Na podobnej zasadzie, jak u Strugackich poniedziałek zaczynał się w sobotę. Po prostu teraz płyty ukazują się w piątki. Właściwie to już od początku wakacji tak jest, ale uznałem, że trudno przerywać urlop, żeby to zakomunikować czytelnikom bloga. Chociaż pojawiła się wtedy okazja, by zacytować Kasię Popowską, która w czerwcu opowiedziała, jak bardzo się cieszy, że premiera reedycji (nie zauważyłem nawet oryginału, a co dopiero, że już trzeba wydawać reedycję!) jej debiutanckiego albumu zbiega się z premierą akcji „Piątki z nową muzyką”. Trudno to uznać za jakiś szczególny znak. Ba, jeśli reedycja płyty Popowskiej w niecały rok po jej pierwszym wydaniu coś znaczy, to prawdopodobnie to, że pierwsze wydanie nie sprzedawało się dobrze. Ale przeniesienie od 10 lipca wszystkich premier w 45 krajach świata na piątek mi odpowiada – nie będzie wreszcie pytań, czy to poniedziałek (Europa), czy wtorek (USA), czy może sobota (przyspieszone premiery w Polsce). Przygotujmy się więc na dzień premier – oto płyta, która wychodzi jutro.

Zaraz, to przecież ja gram na starej pudłowej gitarze, która trochę nie stroi, z tyłu gra metronom, którego się nie trzymam, a nagrywa to wszystko magnetofon, który wciąga taśmę. Kto to wtedy nagrał? I komu przyszło do głowy, żeby to teraz wydać?

Tak myślałem przez pierwszą minutę nagrania grupy, którą założyła artystka znana lepiej jako Grouper, czyli Liz Harris. Tria Helen. Obok liderki w składzie są perkusista Jed Bindeman (Heavy Winged) i basista Scott Simmons (Eat Skull). Początkowo mieli grać razem muzykę thrashmetalową, co trudno mi sobie wyobrazić, a ostatecznie nagrali mniej więcej to, czego można się było spodziewać po Grouper wspartej o sekcję rytmiczną. Senne piosenki w klimacie garażowo-rockandrollowym, takie The Jesus and Mary Chain zawieszone stylistycznie pomiędzy pierwszą a drugą płytą. Z monotonnie, akordowo grającą gitarą przetworzoną przez prymitywnego fuzza i gitarą basową zapędzającą się melodyjnie w wyższe rejestry. Z dużą ilością pogłosu i rozpływającymi się partiami wokalnymi, które robią wrażenie niewinności ukrytej za parawanem z brudu. A gdy pomyśleć o całości – garażowego bandu z lat 60. słuchanego i oglądanego przez nigdy niemyte okienko w garażu.

Album The Original Faces to pomysł prosty i niby kompletnie puszczony na żywioł, ale w rzeczywistości zrealizowany z żelazną precyzją, w krótkich, niemęczących fragmentach, które wydają się najlepszymi fragmentami wyciętymi z długich sesji. Kompozycji niby nie ma, tak się przynajmniej wydaje przy pierwszym słuchaniu, ale gdy miałem wybrać coś do radia, uznałem, że nadaje się właściwie każda. Nie ma też teoretycznie sensu słuchać tej krótkiej płyty wielokrotnie, ale 12 króciutkich w większości utworów znosi wielokrotne słuchanie rewelacyjnie. Ba, zaczyna brakować tego, czym niektóre z tych utworów mogłyby być w wersjach dłuższych, koncertowych, słuchanych w środku garażu, a nie świadomie pokiereszowanych. Ten niedosyt to uczucie, które nie pozwala się oderwać od Helen (czwartą członkinią grupy ma być niby jakaś Helen w chórkach, ale nie ręczę, czy to na poważnie).

Ten świetny debiutancki album Helen trwa niecałe 33 minuty i jeśli się tak mocniej zastanowić, to i tak znaliśmy go przed piątkiem 4 września. Zapowiedzią były dwa utwory na singlu – Felt This Way i Dying All the Time – wydane jeszcze w roku 2013. Piosenkę Motorcycle (powyżej) udostępniła firma Kranky już miesiąc temu, a teraz jeszcze dorzuciła do tego Violet. Pomijam kwestię wycieków. Biorąc pod uwagę czas trwania tych utworów, to już prawie połowa materiału. Więc może jednak premiera to dziś kwestia umowna, a piątek zaczyna się dowolnego dnia tygodnia. Ale muszę się trzymać jakiegoś planu, a ten jest dobry jak każdy inny, z jedną zasadniczą przewagą nad poniedziałkiem: nowości zdobytej w piątek można słuchać cały weekend.

HELEN The Original Faces, Kranky 2015, 8/10