Dzień, w którym powróciłem nad zalew
Wracam z wakacji, a tu czeka 67 nowych koncertówek Sunn O))), nie mówiąc już nawet o wszystkich innych płytach, które latem nie przestają wychodzić. A trzeba pamiętać, że są wśród nich i takie, które wyszły już po moim krótkim urlopie, ale nakład wyczerpał się, zanim jeszcze zdążyłem wrócić. Jak ciekawa kompilacja My Heart Is In My Hand. To potężne zaległości, tym bardziej jeśli w drodze – a jakoś tak się złożyło – słuchało się głównie France Musique. No dobrze, na pokładzie samochodu było kilka przypadkowo dobranych płyt, ale przypadkowo dobrane płyty mają to do siebie, że w czasie wielogodzinnej jazdy okazują się niepotrzebne, zbyt ciche i pełne detali, nie pasują do klimatu lub po prostu usypiają. Dlatego serię automatycznie publikowanych, napisanych wcześniej (przyznaję) notek zamknę jedną z najkrótszych płyt, o jakich tu pisałem. 16-minutową EP-ką Thundercata. Jakie są pozostałe powody?
Otóż Thundercat (płyta nosi tytuł The Beyond / Where the Giants Roam) pogodził dwa pokolenia pasażerów pojazdu, dostosowując się do wszystkich okoliczności odkrywania i opuszczania, jazdy w tę i z powrotem. Ekscytacji i zmęczenia. Choć trudno tę króciutką – i chyba najlepszą dotąd w dorobku basisty/wokalisty/kompozytora Stephena Brunera – płytę sklasyfikować jako album do samochodu.
Brunera znałem nieźle jako świetnego muzyka sesyjnego z płyt Flying Lotusa i Eryki Badu (trochę słabiej jako członka Suicidal Tendencies), a ostatnio też Kendricka Lamara i Kamasiego Washingtona. I jako solistę, bardzo obiecującego, ale wiecznie nieco poniżej oczekiwań. Na płytach swoich pracodawców zostawił mnóstwo lekkości inspirowanej funkowo-jazzowym wirtuozerstwem George’a Duke’a. Trudno przecenić jego wkład w postaci charakterystycznych, niespokojnych partii basu: cztero- lub coraz częściej sześciostrunowego (ostatnio popisywał się m.in. w towarzystwie Flying Lotusa tutaj). Melodyjny styl tych basówkowych wejść automatycznie wywoływał skojarzenia z Jaco Pastoriusem. A jako wcielenie Pastoriusa pasuje jako partner muzyczny pasuje do roli partnera muzycznego Flying Lotusa, współczesnego Hancocka. Tyle że Thundercat zarazem błyszczy techniką i nie popisuje się – jak muzyk Weather Report – solówkami.
Właściwie wiedzieliśmy o tym od początku jego solowej działalności. Ale to, co dłużyło się wcześniej, tu dostajemy w postaci kondensatu – ładnie skomponowanej serii miniatur, która na swój sposób układa się w suitę w sześciu częściach. Otwiera ją i zamyka delikatny motyw śpiewany charakterystycznym falsetem – i to nie powtórka, tylko raczej rodzaj kontynuacji. Z tych dwóch drobiazgów można by złożyć oddzielny dłuższy utwór. W centrum mamy oczywiście Them Changes, najbardziej przebojowy, najpełniej zbudowany, jeśli chodzi o aranżację (muzyka Thundercata jest wbrew pierwszemu wrażeniu dość oszczędna – tutaj w pełnym brzmieniu w trio na koncercie) utwór z najmocniejszym perkusyjnym groove’em. Tego oczywiście dobrze się słucha i z osobna, ale reszta zyskuje sens spojona w jedną całość. Pozostawia też spory niedosyt, a to uczucie dość rzadkie w czasach zalewu premierowymi wydawnictwami.
W kategorii miniatur jest to płyta znakomita. I mam wrażenie, że w ostatnich miesiącach w całym tym szeroko rozumianym obozie Brainfeedera wydarzyło się coś wyjątkowego. Bo najpierw płyta Lamara, na której ludzie związani z wytwórnią Brainfeeder grają ważne role, później gargantuiczny, trzypłytowy album Kamasiego Washingtona, a teraz ta miniatura. Jest tu zresztą Kamasi, przez moment (ale i Hancock w utworze numer 4!). W każdej kategorii, w każdym rozmiarze i każdej konwencji to grono muzyków radzi sobie tak dobrze, że nierozsądnie byłoby przegapić cokolwiek z tego, co ostatnio robią. Dla mnie te 16 minut to mały krok w nadrabianiu zaległości, ale za to krok miły, który pozwala mi jeszcze przez moment zostać w atmosferze wakacji.
THUNDERCAT The Beyond / Where the Giants Roam, Brainfeeder 2015, 8/10