Kozelek czy Pudelek?
Założę się, że mieliście już chwile zwątpienia w Waszych ulubionych, często fantastycznych artystów. Johnny Cash bywał może zraniony, ale i samemu ranił. Keith Richards bywał w życiu zabawny, ale i smutny. Kanye West nie ma problemów z pisaniem dużych przebojów, ale ma duże problemy z ego. Paweł Kukiz jest dość wszechstronny jako wokalista, ale monotonny jako polityk. Amy Winehouse śpiewała pięknie, ale marnowała życie w brzydki sposób. Bertrand Cantat pisał zabójczo dobre piosenki, ale i sam doprowadził do czyjejś śmierci. No dobra, nie są to przykłady do końca do siebie przystające. Teraz mamy jednak zupełnie nowy: oto Mark Kozelek ma wrażliwych fanów, ale sam okazuje się fatalnie gruboskórny. Pisze rozbrajająco szczere piosenki o własnych uczuciach, z robrajającą szczerością wchodząc też z butami na czyjeś. Świadczy o tym historia, która zaczyna w mediach wyprzedzać newsy o nowej płycie „Universal Themes” jego projektu Sun Kil Moon. Może nie uwierzycie, bo to rzecz, która brzmi jak tekst z alternatywnego serwisu plotkarskiego.
Najpierw pojawił się enigmatyczny tekst Johna Mulveya na stronie internetowej magazynu „Uncut” – o występie Kozelka, który podczas niedawnego, promującego nowy album występu w londyńskim Barbican wyżywał się na dziennikarzach. Owszem, zdarza się, i jakkolwiek czasem uzasadnione w stosunku do jednostek, zwykle jest totalnie niesprawiedliwe wobec wszystkich. „Zgraja pieprzonych pomyleńców” – miał powiedzieć Kozelek ze sceny. I dodać, że na pewno stwierdzą, że „Universal Themes” jest gorsza od „Benji”. Potem jednak – notuje Mulvey – Kozelek zaśpiewał zaimprowizowaną na miejscu piosenkę o dziennikarce, która „chciała się z nim rżnąć”, ale „powinna odstać swoje w kolejce”. Kilkakrotnie padło ze sceny nazwisko dziennikarki. Potem przeprosił, a jeszcze później zaśpiewał rzecz od nowa. Były brawa. Pod tekstem Mulveya wysypały się za to już zarówno konstatacje na temat chamowatej natury Kozelka, jak i sugestie wobec dziennikarza, że jest stronniczy i załatwia sprawy za koleżankę po fachu.
Zdążyłem już zapomnieć o Mulveyu i zasłuchać się w niezłym, choć rzeczywiście nie tak dobrym jak „Benji” (prorok?) albumie artysty. Zdecydowanie mocniejszym, wpadającym momentami – mimo akustycznego gitarowego akompaniamentu (jest tu więcej niezłego gitarowego grania przy dużo krótszych niż poprzednio tekstach) – w rockowe akcenty. Tymczasem wczoraj tekst na stronie „Guardiana” opublikowała Laura Snapes, czyli – jak się okazuje – bohaterka afery. Zatytułowała rzecz trochę w stylu Kozelka: „I Interviewed Mark Kozelek. He Called Me a Bitch on Stage”. Dalej jednak nie było piosenki, tylko dość dobrze tonująca emocje relacja o tym, jak Snapes zabiegała o wywiad face-to-face (czyli bezpośredni, na miejscu) z Kozelkiem, jego pr-owcy odmówili, później zaczęła dopytywać o Kozelka jego muzyków, na co on podobno zareagował nerwowo, bo nie uznaje wywiadów na jego temat za jego plecami. Dość powiedzieć, że w mailu do Snapes napisał (cytuję za jej tekstem): „Myślisz, że jesteś jedyną osobą, która zabiega o wywiad face-to-face? Ustaw się w kolejce. Jestem najlepszym, co może cię spotkać i pewnego dnia, jeśli w ogóle się zobaczymy, zapewne zechcesz mieć ze mną dziecko”.
W korespondencji było więcej seksistowskich uwag, m.in. na temat tego, co poczuje Snapes, gdy zobaczy jego muskulaturę (MK opisuje swoją dbałość o formę w tekstach na nowej płycie). Dziennikarkę przeraziło jednak głównie nagranie audio z koncertu: w sali na prawie 2 tys. osób w jej kraju (zresztą jej teksty, drukowane w kilku tytułach, czytają odbiorcy na całym świecie) Kozelek wyśpiewywał „Laura Snapes totally wants to fuck me / Get in line, bitch… / Laura Snapes totally wants to have my babies”. Na szczęście dziennikarka zamienia tę historię w ilustrację przemiany artystycznej Kozelka, który stał się autorem pracującym w trybie instant i często reaguje bardzo brutalnie na bieżące sprawy, emocje, zatargi. Tyle tylko, że oczywiście inny wymiar ma adresowany do The War On Drugs tekst piosenki „War On Drugs Suck My Cock” (tu można jej posłuchać), która – gdyby była utworem hiphopowym – wydawałaby się banalnym przykładem twórczego zatargu, beefu, a co innego, gdy wchodzi się publicznie z butami w sferę domniemanych uczuć konkretnej, znanej z nazwiska osoby. Być może – jak interpretuje autorka „Guardiana” – ten rodzaj emocji w stosunku do kobiet narodził się u Kozelka, gdy zamiast groupies zaczął koło siebie widzieć tłumy facetów w trampkach. Po tym wydarzeniu fanek pewnie mu nie przybędzie, choć pewnie jest ziarno prawdy z krążącej jako dowcip historii o facecie, który zaczyna znajomość od „chcesz się rżnąć, mała?” i zalicza, co chciał, w jednym na dziesięć przypadków (choćby i w dziewięciu dostał w twarz).
Pewnie są jakieś inne rzeczy, które go tłumaczą: przejścia życiowe, konserwatywne wychowanie czy otoczenie, maczyzm amerykańskiej prowincji, konwencja muzyczna z pogranicza folku i country (chociaż bodaj grupie The War On Drugs śpiewał: „Oh, you redneck, shut the fuck up”). Ale wrażenia tanizny nic nie zmyje i gdybym miał napisać piosenkę o nowym albumie Kozelka, brzmiałaby: Słuchałem nowego Sun Kil Moon / po przeczytaniu tekstu Laury Snapes, / myśląc o tym, czy jestem w stanie / wzruszyć się jego losem tak jak przedtem.
SUN KIL MOON Universal Themes, Caldo Verde 2015, 7/10