Rage Against Florence + The Machine

Słuchacze Florence + The Machine mają mi być może do dziś za złe recenzję sprzed czterech lat. Pomyślałem więc, że warto im się przyznać, że trzecia płyta Florence Welch mi się (z pewnymi zastrzeżeniami) spodobała. Zacznę jednak od wyrażenia się o wokalistce w sposób bardziej ryzykowny niż wtedy. Pozwolę sobie mianowicie powtórzyć za kimś tezę o tym, że jest to muzyka dla tych, którzy muzyki nie słuchają. Jeśli czujecie się obrażeni, to proszę, spróbujcie po raz ostatni odrzucić urazę i czytajcie dalej.

Otóż w samej frazie nie ma nic aż tak strasznego jak się na pozór wydaje. Są wykonawcy, których płyta bywa jedyną kupioną przez cały rok, czasem płytą dającą przepustkę do zainteresowania muzyką na szerszą skalę i przechodzenia do opisywanych tu ostatnio Washingtonów czy Sienkiewiczów – nie dlatego, że lepsi, ale dlatego, że muzyka jest tak cudownie szerokim zjawiskiem. I do grona takich zapraszających do pilniejszego słuchania wykonawców zaliczyć można z całą pewnością Florence. Ani przesadnie kiczowata (no, bywa, że troszkę), ani przesadnie niszowa (chyba że za niszę uznamy grono dogmatyków wyznających wyższość Florence na czymkolwiek innym). Nie jest też jej słuchanie przesadnie wstydliwe, nawet w najbardziej awangardowo srogich kręgach – śpiewane potężnym głosem piosenki F+TM są w końcu bardzo melodyjne i uniwersalne w sposób dość tradycyjny. No i dobrze zaaranżowane.

Poprzednio zarzucałem Florence zapędzanie się w niebezpieczne rejony egzaltacji bliskiej Celine Dion. Oskarżenia o epatowanie wielkimi refrenami, o hymnowość można by zresztą w stosunku do „How Big, How Blue, How Beautiful” podtrzymać. Ale Paul Epworth nieco ustąpił miejsca innym, a nową odpowiedź na „Rolling in the Deep” zatytułowaną „What Kind of Man” tym razem przygotowali Kid Harpoon i John Hill. Sama Florence śpiewa bardziej jak jej ulubiona Stevie Nicks – i gotów byłbym nawet sobie wyobrazić kilka jej piosenek w szlachetnym repertuarze Fleetwood Mac (to ta otwartość konwencji i melodyjność), oczywiście po pewnej producenckiej obróbce. Lecz syndrom Adele pozostał. Podejrzewam zresztą, że każda popowa gwiazda chciałaby wydźwignąć przemysł płytowy na skraj zyskowności, a to się udało w globalnym wymiarze Adele kilka lat temu. Florence z pewnością też, nic zdrożnego. Zresztą na płytach obu rówieśniczek (jeśli wierzyć doniesienia o tym, że Adele przy pracy nad nowym materiałem rozglądała się za współpracownikami Florence) czołówka brytyjskich producentów się mija. Bierzmy to czasem za dobrą monetę. Podobnie jak te wyróżniające się na płycie Florence i pozostające dłużej w głowie kompozycje – tytułową, „Queen of Peace” i „Mother”.

Za chwilę przekroczę granicę przyzwoitości w chwaleniu Florence, więc dla równowagi przypomnę dowcip: „Dlaczego Florence & The Machine? Bo Florence & Przyjaciele nie brzmiało wiarygodnie”. Oczywiście każda nazwa owocuje dowcipami, na jakie twórca tej nazwy zasłużył (zespół o nazwie z tytułu tego wpisu istnieje naprawdę!). Ta złość i dowcipasy to bardziej efekt niezgodności efektu i wizerunku, nie samej muzyki. U Adele mamy z grubsza 1:1, choć nagrywa dla niezależnych, nie ukrywa, że gra o listy przebojów. Florence sformowała zespół o z założenia pseudorockowym charakterze, żeby wykonywać przeboje popowego środka. Ja już nabrałem dystansu: patrzę na Florence jako na gwiazdę pop z czołówki i podtrzymuję mój podziw dla tego, co jej generacja w popie brytyjskim robi. Ba, „How Big…” wydaje się najbardziej przekonującą jak dotąd propozycją F+TM. Choć tym, co mnie ostatecznie do tego przekonało, są – o, ironio – misterne, nieco beatlesowskie momentami aranżacje instrumentów dętych autorstwa Willa Gregory’ego (tego z Goldfrapp). To dzięki nim udaje mi się to trudne dla mnie spotkanie po latach z muzyką czołowej postaci brytyjskiego popu zakończyć z pozytywnym bilansem. Mam przeczucie, że z dogmatykami, którzy uciekli stąd wcześniej, spotkamy się jeszcze kiedyś na Off Festivalu. A obrażonym rzucam zaocznie starą puentę: kto nie doczytał, ten trąba.

FLORENCE + THE MACHINE How Big. How Blue, How Beautiful, Island 2015, 6/10