Ile waży ciężar gatunkowy?

Mój kolega publicysta apelował przed pierwszą turą wyborów, żeby docenić ich wagę, nie głosując ani na złość, ani tym bardziej dla żartu. I mam wrażenie, że czytelnicy jego słów dokonali pomiaru wagi, ale zaczęli od zważenia wyborczych programów – i w ogóle na wybory nie poszli. Bo w tym wypadku nie bardzo było czego ważyć. Wyglądałoby to jak w tekście przeboju: Choć to fizyce wbrew, wskazówka cofa się. Kto myślał, że chodziło o jednomandatowe okręgi albo referenda, moim zdaniem nic nie zrozumiał z wyniku pierwszej partii. Zrozumieją natomiast ci, którzy zdają sobie sprawę, że złość i żart też mają swoją wagę. Tym, którzy słuchają muzyki, bez względu na sympatie gatunkowe, będzie łatwiej – bo wiedzą, że i muzyka z pewnością ją ma. Właściwie, by być precyzyjnym, ma nawet masę.

Myślałem o tym również, śledząc inne wydarzenie weekendu, czyli na seansie filmu „Avengers: Czas Ultrona”. Dziecko studiuje właśnie pilnie leksykon superbohaterów, więc postanowiłem się doszkolić – niefartownie dla mnie padło na pokaz 3D. Doszkoliłem się więc raczej w zakresie tego, czego nie lubię w trójwymiarowym kinie. Tego mianowicie, że śmigające w trzech wymiarach postaci i przedmioty na różnych planach są pozbawione masy. Bo choćby były najwierniej oddane, choćby iluzja 3D była pełna, wyczuwamy w nich plastikowe figurki. Komputerowy Hulk w 3D waży jeszcze mniej niż komputerowy Hulk w 2D. Bo trudniej jeszcze wrażenie masy uzyskać przy efektach generowanych komputerowo. Łatwiej już taką masę zasymulować w zwykłym dwuwymiarowym kinie. A jeśli ktoś pamięta dźwięk (z punktu widzenia fizyki oszustwo, rzecz jasna) krążkowników Imperium w „Gwiezdnych wojnach”, zapewne się zgodzi, że da się tą masą zagrać w kinie, i że dźwięk pomaga.

Ale piszę o tym wszystkim przede wszystkim dlatego, że Colin Stetson przywraca muzyce repetytywnej, często traktowanej jak matematyczne ćwiczenie, odpowiednią masę. I genialnie słychać to na jego nowej płycie, o której jakiś czas temu obiecałem tu kilka słów napisać. Album nazywa się „Never Were the Way She Was” i został nagrany przez Amerykanina w duecie z kanadyjską skrzypaczką Sarą Neufeld, podobnie jak on grywającą z zespołem Arcade Fire. Mamy tu typowe dla Stetsona (opisywałem już, dość entuzjastycznie, dwie części jego serii „New History Warfare”) rytmiczne repetycje, grane przez niezmordowanego saksofonistę z wykorzystaniem techniki oddechu cyrkulacyjnego – bez przerw – a do tego zapętlone momentami, ale nieco bardziej swobodne partie skrzypiec. Ze względów rodzinnych (młody poza tym, że ogląda bohaterów, to jeszcze uczy się grać na saksofonie) mam co jakiś czas szansę uczestnictwa w różnych saksofonowych przesłuchaniach i wiem, jak dużo wysiłku kosztuje wypełnienie masą partii granej na tym instrumencie. Poza tym oczywiście, że wymaga to odpowiedniego instrumentu. Te uczniowskie kreślą melodię jak cienkopisy, te potężne, stare rupiecie, w których gustuje Stetson – włącznie z jego największym saksofonem basowym, kupionym przez niego bodaj na jakiejś aukcji na eBayu – dają brzmienie o masywnej, fascynującej strukturze, w której można się zagubić. A sposób, w jaki wykorzystuje Stetson dodatkowe dźwięki klap tego instrumentu do tworzenia partii rytmicznych, jest tu kolejnym błyskotliwym dodatkiem.

Nie jestem bezkrytycznym słuchaczem Stetsona, jego inną duetową płytę z Matsem Gustafssonem oceniam dość nisko, ale z tego nowego duetu bardzo się cieszę. Stanowi kontynuację starych pomysłów Stetsona, ale Neufeld dobudowuje do nich kolejne piętro, swoje partie, czasem równie repetytywne, kreśląc dużo delikatniej, wprowadzając do tej obłędnie rozpędzonej oddechowej lokomotywy odrobinę romantyzmu. A to tylko wyostrza wrażenia, które odnosimy – łatwiej odbierać fizyczność muzyki Stetsona, cały ten znój i właśnie ciężar, od którego wszystko się zaczęło. „Never Were…” to piękny pokaz siły, ale zarazem świadectwo ciężkiej pracy, odwagi pozbawienia się ułatwień, które pokazywałbym choćby i uczniom w szkołach muzycznych. Słuchacie raz i jest to zdumiewające, po czym doczytujecie, że wszystko zostało tu wykonane na żywo – i robi się zdumiewająco tym bardziej. Stetsona już od tej strony znamy, Neufeld świetnie dotrzymuje mu kroku, momentami grając i śpiewając jednocześnie (piękny utwór tytułowy). Robi się z tego płyta na poziomie najlepszej jak dotąd „dwójki” cyklu „New History Warfare”. Jeśli więc kogoś przyprowadziła tu podrzucona na wstępie publicystyka polityczna albo Hulk, gwarantuję, że szybko o nich zapomni.

COLIN STETSON & SARAH NEUFELD Never Were the Way She Was, Constellation 2015, 8/10