Kłę Kłę, czyli dzielę się
Zauważyłem, że niechętnie dzielę się tu płytami Matany Roberts, saksofonistki, wokalistki, kompozytorki – i zaraz dopiszemy jej jeszcze kilka funkcji. O „Gens de couleur libres” pisałem wprawdzie dość szybko, ale krótko, kolejny album znalazł się już tylko w rocznym zestawieniu (choć wydawał mi się słabszy od tamtego). Są tak wyjątkowe i zarazem coraz bardziej intymne, że prawdopodobnie podświadomie boję się, że zostanie mniej dla mnie. Trzecia część serii „Coin Coin” – nazwanej tak na cześć Marie Thérèse Metoyer, wykupionej i oswobodzonej XVIII-wiecznej niewolnicy z amerykańskiego Południa, co każe tytuł czytać z francuska – zmusza mnie jednak do napisania w końcu kilku słów więcej, bo to wybitna płyta, na której środki wyrazu wzięte z muzyki eksperymentalnej służą zbudowaniu płynnej i niezwykle emocjonującej opowieści, w której nie o eksperyment chodzi.
Prawdę mówiąc, ten wpis w wersji roboczej (dziś już piątej) tworzę już parę tygodni, podczas których sporo o Matanie Roberts pisano (u nas była bardzo dobra recenzja Michała Pudło) i wydawało mi się nawet, że to wyczerpuje sprawę. Bo jeśli się zgodzimy, że to nisza, to pewnie wszyscy na stałe poszukujący muzyki z tych okolic, już się o premierze dowiedzieli. A ci spoza niszy nie będą chcieli. Pomyślałem sobie jednak, że takie rozumowanie do niczego nas nie doprowadzi – guzik nisza, jeśli mamy do czynienia z opowieścią epicką na planie historycznym (amerykańska artystka chce w 12-płytowym cyklu płytowym opowiedzieć dzieje emancypacji Afroamerykanów) i emocjonującą na planie osobistym (część druga opierała się na historii życia babci Matany, ta pełna jest własnych refleksji z podróży po amerykańskim Południu). Jeśli bystrzy i wrażliwi krytycy próbują dziś na poważnie analizować głębsze sensy ukryte w filmie „Disco polo”, to sprowadzenie do mainstreamu Matany jest fraszką, igraszką i balonikiem na druciku. A faktem dość ośmieszającym dla coraz poważniejszego serwisu Genius.com, który tu ostatnio przywoływałem – czyli wielkiego społecznego narzędzia analizy tekstów – jest to, że Matany w nim nie uświadczysz. Przecież tu tropów (począwszy od przywoływanych zapisków żeglarza G. L. Sulivana) byłoby więcej niż u Kanye Westa. Ale nie stała się ta płyta tematem tak szerokiej dyskusji. Czy dlatego, że pod swoje wyśpiewywane lamenty autorka podkłada jednostajne, magnetyzujące, zatrzymujące na chwilę rzeczywistość akordy, drony, które działają niczym w filmie efekt bullet-time? A może dlatego, że linię wokalną kontynuuje solem saksofonu i że to solo saksofonu ma charakter bardziej freejazzowy niż bluesowy? A może dlatego, że klasyfikacji gatunkowej Matana Roberts dziś nie podlega nawet w najmniejszym stopniu?
Zauważyłem ostatnio u paru kojarzonych wciąż z jazzem postaci skłonności do twórczości totalnej, trudnej do opisania jakimkolwiek przymiotnikiem. Tak jest z albumem koncertującego ostatnio w Polsce Roba Mazurka „Return the Tides: Ascension Suite and Holy Ghost”, który jest stylistycznie nieuczesaną erupcją nieprawdopodobnych emocji zarejestrowanych w studiu w dwa tygodnie po śmierci ukochanej matki muzyka. Choć wyciszona i medytacyjna w porównaniu z albumem Mazurka, nowa płyta Matany Roberts jest czymś podobnym. Niezwykle spójną dźwiękowo opowieścią o czasach niewolnictwa – z wątkiem XIX-wiecznej walki z handlarzami żywym towarem – połączoną z opowieścią dźwiękową z podróży Matany po amerykańskim Południu i opowieścią muzyczną snutą częściowo za pomocą nagrań z domeny publicznej, ale obudowanych w partie saksofonu solo i dźwięki wydobywane z prostych instrumentów elektronicznych w rodzaju Korga Monotrona. I podobnie jak u Mazurka, coraz częściej prezentującego się też jako poeta i artysta wizualny, tu mamy do czynienia nie tyle z muzyką totalną, co ze sztuką totalną. Już przy drugiej części „Coin Coin” odnosiłem takie wrażenie, które dziś się pogłębia, że właściwa przestrzeń do odbioru sztuki Matany Roberts to nie sala koncertowa, tylko galeria. Jako miejsce skupienia i działania na wszystkie zmysły.
Podstawowa różnica między Mazurkiem a Roberts polega na tym, że on tworzy ostatnio rzeczy inspirowane rozdzierającymi emocjonalnie osobistymi doświadczeniami, podczas gdy ona potrafi przez pryzmat własnych uczuć relacjonować kawałek po kawałku afroamerykańską historię. Teoretycznie trudniej nad czymś takim przejść do porządku dziennego. W praktyce podstawowy problem z recepcją Matany polega – w moim odczuciu – na tym, że jest nie dość, że Afroamerykanką, to jeszcze kobietą. Nie posługuje się przy tym do opowiadania o czarnej kulturze estetyką powszechnie kojarzoną z czarnoskórymi Amerykankami, czyli R&B. Więc nie Erykah Badu. Nawet nie futurystyczna płyta kobiecego duetu THEESatisfaction „EarthEE” (Sub Pop), której miałem okazję ostatnio słuchać na zmianę z Mataną, a która brzmi przy Matanie jak wyblakła kopia kopii. Trzecia część cyklu „Coin Coin” ma w sobie tymczasem siłę totalnej wolności twórczej: staje się dokumentem, gdy pojawia się fragment przemówienia Malcolma X albo gdy słychać nagrania terenowe, staje się kameralną, autorską wypowiedzią muzyczną, gdy Matana śpiewa pojedynczą partię, staje się wreszcie głosem czarnej Ameryki, gdy artystka multiplikuje swój głos. I staje się symbolicznym wykradaniem Białym ich muzyki – czymś przeciwnym do procederu opisanego kiedyś przez Milesa Davisa – gdy Roberts coraz mocniej wykorzystuje elektroniczne narzędzia i techniki z okolic sceny eksperymentalnej. Sufjan Stevens zapowiadał serię płyt o amerykańskich stanach, co należało koniec końców potraktować jako żart. W deklaracje Matany Roberts, że nagra 12 płyt poświęconych historii Afromerykanów, zaczynam powoli wierzyć. To jedna z niewielu pewnych pozycji, jeśli chodzi o moje wydatki w ciągu najbliższych lat (i jedyny związek z „coin” w angielskiej wersji).
A skończyłem ten wpis dlatego, że w końcu uświadomiłem sobie, dlaczego go nie mogę skończyć: pisząc, za każdym razem słuchałem nowej Matany Roberts, a to album, który pochłania natychmiast całą uwagę, wszystko inne zrzucając na drugi plan.
MATANA ROBERTS „Coin Coin Chapter Three. River Run Thee”
Constellation 2015
Trzeba posłuchać: „All Is Written”
Komentarze
Dwie rzeczy są tu znakomite:
Po pierwsze, znakomita jest płyta Matany. W porównaniu do pierwszej z serii „Gens de couleur libres”- dzikiej, ekstrawertycznej, free jazzowej, ta jest bardziej intymna, introwertyczna wykorzystująca elementy muzyki eksperymentalnej, ambientu … Mam wrażenie jednak, że natężenie emocji jest tu jeszcze większe, a zastosowane środki wyrazu – jeszcze bogatsze niż wcześniej. Erudycja Matany, siła i głębia przekazu- wszystko to sprawia, że mamy do czynienia z dziełem daleko wykraczającym poza czysto muzyczne doznania.
Po drugie, znakomity jest tekst autora Polifonii! Z merytoryczną i rzeczową analizą zawartości samej płyty, ale też z umiejscowieniem muzyki w znacznie szerszym kontekście, zarówno muzycznym (Mazurek, Badu etc), jak i pozamuzycznym (historia niewolnictwa, Malcolm X, zapiski Sulivana etc). Do tego świetna struktura całego tekstu, jego flow, wyczucie słowa … Dokładnie tego oczekuję od recenzji … W dobie tabloidyzacji mediów i totalnego spłycenia zawartych w nich analiz takie teksty to prawdziwa radość dla mych oczu! Wielkie słowa uznania! Warto było pisać pięć wersji 🙂
Okładka też pasuje do galerii.
Intrygujący kawałek, zachęcająca recenzja i artystka, na którą warto zwracać uwagę.
Racja z tym francuskim w Luizjanie, ale można (a może i trzeba) czytać po także angielsku, tak przecież śpiewa sama Roberts w części pierwszej w
„Pov piti” (ok. 3.20) [sorki, za szybko sie kliknął enter].