Gdyby RMF wymyślił disco polo

„Disco polo” to słaby film. Piszę to od razu, na wypadek gdyby ktoś potem twierdził, że nie rozumie komunikatu, albo gdyby mu się dalej znudziło. Nie jest to film zły, bo te bywają niezamierzenie śmieszne. Nie jest też słabym filmem dlatego, że kultura disco polo była mało interesująca. Ani dlatego, że mit disco polo był niestotny. Jest filmem, który marnuje szanse na bystrą opowieść, jaka się temu zjawisku należała – tak jak nie przymierzając „Jesteś bogiem” należało się hip hopowi końca lat 90. „Disco polo” nie ma tej siły wspomnienia, skrótu kulturowego, właściwie to niewiele w ogóle ma poza kolorowym plakatem z bardzo dobrymi i głośnymi aktorami. W tym filmie oglądamy bowiem fantazję na temat gatunku – wyglądałby w ten sposób, gdyby wymyśliły go w latach 90. komercyjne stacje radiowe. Obecność Stanisława Tyczyńskiego jako jednego ze współtwórców „Disco polo” (jego Alvernia jet koproducentem i odpowiada za ładne poniekąd zdjęcia – niezła reklamówka wytwórni) uświadomiła mi, że gdyby Zetka i RMF postanowiły ten gatunek wylansować, wyglądałby tak właśnie: zamiast obornikiem pachniałby plastikiem. Zamiast wyrażać proste i romantyczne ludowe marzenia żyłby kapitalistycznymi rojeniami. Nic zresztą osobistego wobec RMF-u – równie dobrze mógłby w tę stronę iść właśnie Kozyra z Zetką albo jakieś pomniejsze i odpowiednio wymuskane komercyjne radio. Dziś będę wyjątkowo bronił disco polo – przed takim spojrzeniem.

Nad fabułą trudno się pastwić, bo też trudno ją zauważyć. Poza historią młodego chłopaka, który śni American Dream o byciu gwiazdą i ma problemy, gdy nią zostaje (amerykańskie wątki są natrętne i nie trzymają się kupy od pierwszej sceny stylizowanej trochę na spaghetti western, trochę na „Aż poleje się krew”). Najpewniej rzecz dzieje się gdzieś w latach 90., chociaż kostiumy mają się nijak do discopolowych, a hity pochodzą z trzech dekad DP. Przez chwilę uświadomiłem sobie, że w kulminacyjnej scenie na szczycie Pałacu Kultury – którą trudno obejrzeć, nie łapiąc się za głowę – nie mógłby też grać zegar, który umieszczono tam przecież w roku 2000, już po pierwszym boomie discopolowym. Ale potem uznałem, że tropienie anachronizmów i absurdów nie ma sensu. Twórcy mają prawo powiedzieć, że to wszystko na niby, że cudzysłów, że kamp, hipsterskie spojrzenie na disco polo, które złośliwie próbuje się masowo sprzedać dawnej publice gatunku. Ja mam prawo nie wierzyć.

Wyobraziłem sobie, jak by wyglądało „Disco polo”, gdyby podmienić ścieżkę dźwiękową na przeboje z Inwazji Mocy. I wiecie co? Niewiele by to zmieniło. Bo w sumie to nie jest film o disco polo – nie zobaczycie go, poza paroma symbolami i jedną świetną sceną w więzieniu z cameo-niespodzianką (pewnie ktoś już wam to zdradził, więc i tej przyjemności nie będzie). Nie zobaczycie strony społecznej, publiczności, nie zobaczycie tego nastawienia na rubaszność za wszelką cenę, tego „pokacycki”, instynktu gawiedzi, który budzi się wśród publiki trzymanej za mordę w czasach PRL-u. Ktoś, kto to pisał, pamięta disco polo epoki YouTube’a. Oceniał wszystko po efekcie końcowym, nie widząc tego, co najciekawsze – idiotycznego i bardzo masowego zaplecza. A jeśli już mamy YT do dyspozycji, gwarantuję, że większe wrażenie niż film wywrze na was obejrzenie Gali Piosenki Chodnikowej i Popularnej w Sali Kongresowej w roku 1992. W transmitowanym przez TVP1 (!) wydarzeniu uczestniczył oczywiście Marek Kondrat z teoretycznie „parodią” DP „Mydełko Fa”, a Maciej Januszko (zwracam uwagę na koszulkę Jacka Danielsa!) i Jacek Skubikowski śpiewają „Weź go do buzi”, były późniejsze gwiazdy disco polo, eleganckie koszule i wielkomiejska publiczność, którą naprowadzano na drwiny z wieśniactwa, ale która reagowała całkiem serio, bo w nowej rzeczywistości straciła poczucie obciachu. Poza tym wszystkie elementy tej gali wyniosły to zjawisko do rangi czegoś ważnego. Był w tym sens o tyle, że DP wydawało się wspólnym mianownikiem dla zagubionych Polaków epoki transformacji – i wszędzie, w Angoli, Kolumbii czy na Jamajce, przy okazji wyzwoleńczego wzlotu podobne gatunki powstawały. Film próbuje tymczasem traktować DP jak dowolną komercyjną modę, zjawisko bez korzeni. I tu będę go bronić, choć jak się domyślacie rzadko słucham. Nie wyrywajcie nam disco polo z Polski.

Film Macieja Bochniaka zbyt często przechodzi do porządku dziennego nad tym, że inwazję DP pamięta więcej osób niż są w stanie pomieścić polskie kina, i że ten i ów coś może z niej pamiętać. Ja pamiętam na przykład najważniejszy instrument: keyboard. Stąd zresztą lekcje gry keyboardzie w małych miastach do dziś – zamiast lekcji gry na fortepianie. Keyboard to nie syntezator. Większość kapel weselnych i discopolowych kupowała sobie keyboardy Casio albo Yamahy, starzy zawodowcy ewentualnie któryś z popularnych instrumentów Rolanda z serii D – w każdym razie obsadzenie żółtego Rolanda JD-800, całkiem poważnego narzędzia cyfrowej syntezy, w roli głównego fetyszu jest wręcz symbolem tego, jak przestrzelony jest cały ten film. Współczuję recenzentom „Gazety Wyborczej”, bo fakt, że Agora była finansowo zaangażowana w produkcję filmu, z pewnością nie ułatwia im pracy. Moim zdaniem film „Disco polo” powinien się zamienić z „Polskim gównem” przynajmniej tytułami, a może i ekipami – bo mało kto zrozumiał DP tak jak Tymański.

father_john_misty2

Po tygodniu milczenia załączam dziś do wpisu płytę, która przeleżała już długo w szufladzie odtwarzacza CD, czyli „I Love You, Honeybear” (Sub Pop) nagraną przez Josha Tillmana występującego tu jako Father John Misty. Przez parę lat występujący jako perkusista z grupą Fleet Foxes, Tillman od dawna nagrywał solowe piosenki, z lepszym lub gorszym skutkiem. Tu udało mu się stworzyć album dość kompletny: gładkie i dość bogate, folk-popowe aranżacje uzupełniają osobiste opowieści po staremu dziargane z życiowych spostrzeżeń (wbrew temu, co mówi Tillman, nie widzę w tym nic z idei concept-albumu). Muzycznie momentami jest blisko pierwszej płyty Johna Granta. Jest tu też sporo dystansu, jaki Grant ma jako autor tekstów, jest ironia, jest i miłość. Jest siła zmagania się z tradycją wielkich i skrojenia zestawu pod listy bestsellerów, co wróży płytę przełomową dla długiej już kariery tego artysty. Wkrada się w to wszystko odrobina pretensji (obecna nawet w sfotografowanej powyżej książeczce ze swoistą „instrukcją słuchania” – sam pomysł cudny) Sam wolę zresztą takiego Tillmana niż tego z nudziarskich płyt podpisywanych jako J. Tillman. Owszem, i ta jest trochę rozwlekła, ale brzmieniowo urokliwa (współpraca: Jonathan Wilson) i ma bardzo mocne momenty w postaci znanego już z amerykańskiej telewizji „Bored in the USA”, no i wyznania miłości do żony w pierwszym na płycie tytułowym „I Love You, Honeybear”. Ponieważ z żoną mamy już w sumie ponad 80-tkę (a wiadomo – „jedno ciało”), chłonę takie teksty. Mając jednocześnie przekonanie, że tak, Mark Kozelek w swoim mniej telewizyjnym, niespektakularnym, bardziej autorskim stylu zrobiłby to pewnie lepiej. Ale on nawet scenariusz filmu „Disco polo” zaśpiewałby w przekonujący sposób.

FATHER JOHN MISTY „I Love You, Honeybear”
Sub Pop 2015
Trzeba posłuchać: 1, 9.