Wszyscy jesteśmy postpunkowcami

Czuję dziś dumę. Nie tylko ze względu na Oscary, ale dlatego, że uświadomiłem sobie, że nasi dziennikarze mogą być lepsi od ich dziennikarzy. I nie polscy od światowych, tylko muzyczni od wszystkich innych. Publicystów politycznych komentujących dokonania innych publicystów politycznych, grzebiących w śmieciach śledczych i mistrzów wywiadu robiących wzajemnie ze sobą wywiady. Moim powodem do dumy jest Simon Reynolds. Jego flagowa książka, którą właśnie od nowa przeczytałem – już po polsku, jako „Podrzyj, wyrzuć, zacznij jeszcze raz. Postpunk 1978-1984” (Wydawnictwo Krytyki Politycznej) – to książka dziennikarza idealnego. Gdyby nie to, że znam parę osób, które z nim rozmawiały lub przynajmniej wymieniały się mailami, pomyślałbym, że nie ma prawa istnieć.

reynolds_podrzyjNa czym opiera się ten ideał? Na dwóch solidnych nogach. Nie to, żebym podziwiał i fizyczne cechy angielskiego muzycznego intelektualisty, 51-letniego dziś (41 lat w momencie wydania tej książki na Zachodzie) okularnika, mola książkowego, niegdysiejszego fana SF (to nas łączy). Choć długi etap fascynacji kulturą jungle wskazuje na to, że nogi miał mocne. Też przez to przeszedłem. Te dwie solidne nogi to jednak po prostu dwa poziomy warsztatu dobrego publicysty: umiejętność zdobywania materiału i opowiadania historii, a przy tym druga – dar wyciągania wniosków. Ze względu na oba jego książkę powinni przeczytać nie tylko ci, którzy interesują się zjawiskiem punka czy tym, co było potem. Także ci, którym się wydaje, że są daleko, a tak się składa, że są jednocześnie słuchaczami U2 czy Depeche Mode. Reynolds opisuje, skąd się wzięli ich bohaterowie i dlaczego należą do jego bajki.

Tezę Reynoldsa zna pewnie większość ludzi czytujących prasę muzyczną: chodzi o to, że o ile punk – jako pewna eksplozja estetyczna – wypalił się błyskawicznie, to na jego żyznych zgliszczach muzyczny świat żerował przez prawie całą kolejną dekadę, nieźle się rozwijając. A być może żyje z tego do dziś. Jest bowiem „Podrzyj…” opowieścią o modernistycznych, futurystycznych pomysłach na nowe, które w połączeniu z pewnymi kulturowymi przyzwyczajeniami punkowymi („zrób to sam” itd.) przynosiły przez dekadę szereg wielkich stylistycznych odkryć – od twórczości pogrobowców punka z PIL czy Pere Ubu, przez formacje łączące muzykę taneczną i gitarową w rodzaju Gang of Four, po scenę syntezatorową z opisywanym tu niedawno Visage czy The Human League, aż po Depeche Mode właśnie, no i właśnie U2, którzy w swojej wczesnej odsłonie byli w końcu jedną z grup wyznaczających kres postpunka (cezura końcowa to sukcesy robiącej karierę w pseudopunkowych ciuchach Madonny, no i budujący nowy porządek koncert Live Aid). W tej historii jest miejsce dla całej generacji artystów bardzo luźno ze sobą związanych, ale na różne sposoby oddających charakter epoki „jasnego i oślepiającego błysku podniecenia”, jak o nim pisze Reynolds. Throbbing Gristle obok Frankie Goes To Hollywood. Artystowska scena no wave obok komercyjnej sceny new romantic.

Reynolds przeprowadził dziesiątki wywiadów z artystami i blokami tematycznymi opowiada ich historię, ale tak, by wyciągać z niej argumenty przemawiające na korzyść jego tezy i by zarazem budować z tego wspólną, wciągającą opowieść. W skrócie widzę ją tak: punk bardzo mocno naładował energią całą scenę muzyczną, doprowadzając do skrajnej polaryzacji. Popłynął z tego silny prąd, który z kolei doprowadzał do przełamywania kolejnych barier i stereotypów. Niechęć do komercyjnej sceny tanecznej, nieufność wobec syntezatorów, a wreszcie dystans wobec muzyki afroamerykańskiej – to wszystko przełamują kolejni bohaterowie książki.

Oryginalnie Reynolds trafił z książką w idealny moment. W posłowiu (przeł. Jakub Bożek) notuje:

Epoka postpunku była jak haj wywołany niekończącymi się niespodziankami i niewyczerpaną kreatywnością. Słuchacz wciąż oczekiwał kolejnego zwrotu akcji, kolejnego skoku naprzód. W 1985 roku jednak zdawało się, że cała ta energia się rozproszyła, a wszystkie ścieżki rozwoju punku doprowadziły do impasu albo donikąd.

Ale już w chwili ukazywania się książki pewne tendencje postpunkowe wracały z całą mocą. Dziś ta aktualność jest bezdyskusyjna. „Podrzyj…” stało się pożywką dla wielkiego trendu przekopywania się przez tamtą erę, który autor zauważył i następnie skwapliwie wykorzystał jako jeden z głównych wątków swojej kolejnej książki: opisywanej tu już „Retromanii”, którą – mam nadzieję – też niebawem dostaniemy w polskiej wersji. A zarazem książka z 2005 roku stała się platformą dla nowej krytyki – Reynolds zaproponował miejsce spotkania rozproszonych krytyków z różnych półek i nisz. To dlatego wszyscy jesteśmy postpunkowcami, nawet jeśli nie każdy tę epokę pamięta. A nawet jeśli ktoś ją przeżył, może teraz te wspomnienia podrzeć i odbudować w pamięci od nowa.

Ponieważ sam moment oślepiającego błysku związanego z muzyką przeżyłem w roku 1984, załapałem się jeszcze na ostatni rok okresu opisywanego w książce. I był ten błysk rzecz jasna zasługą opisywanych tutaj wykonawców. Żyło się wtedy w pozajarocińskiej Polsce dylematem: Depeche Mode czy Modern Talking. Wychowany w niechęci, wrogości wręcz do tego drugiego – to już wtedy było także rozróżnienie „niezależni kontra biznes” – przez długie lata alergicznie reagowałem więc na wszystko, co miało związek z italo-disco, albo nawet stało obok. A moją pierwszą wypowiedzią krytycznomuzyczną była produkcja „Precz z muzyczną lipą” – kasetowy kolaż powstały w 1985 roku w oparciu o zniekształcony, odtwarzany na uszkodzonym magnetofonie „Brother Louie”, hymn ówczesnych dyskotek.

Lektura Reynoldsa już kilka lat temu pomogła mi – prócz odtwarzania całej skomplikowanej sieci powiązań w muzyce europejskiej – dostrzec i tę wątłą nić wiążącą wykonawców niemieckiego dyskotekowego synthpopu z nowo falą. Dlatego postanowiłem książkę powiązać dziś z nowym albumem Susanne Sundfør, bohaterki na tym blogu nie od dziś, której nowa płyta „Ten Love Songs” (Sonnet Sound) wchodzi jeszcze dalej na terytorium starego syntezatorowego euro-popu. A utwór „Accelerate” otwiera wręcz cytat z „Brother Louie” (piosenki starszej niż sama autorka). A liczne elementy płyty – także poza tym utworem – z potężnymi, parasymfonicznymi wstawkami i mocnymi riffami syntezatorów, wydają się nawiązywać do tamtego okresu. Wokalnie Sundfør to oczywiście więcej niż C.C. Catch, ale jest w prostocie refrenów melodyjność i nawet pewna naiwność tamtej fali. Podstawowa różnica jest taka, że jako kompozytorka i wokalistka Norweżka potrafi pociągnąć frazę dalej, potrafi poprowadzić melodię, dalszą część piosenki zbudować zmianą harmoniczną, solową partią syntezatora zdystansować się do podanego wcześniej riffu.

Jeśli jednak odklejam się od tej płyty w pewnym momencie, to przy „Memorial” – 10-minutowej pieśni w klasycznej, orkiestrowej oprawie, z misternymi aranżacjami smyczków, ale jednak lekko przesadzonej jak dla mnie, pod każdym względem. W kontraście do tego singlowy „Delirious” zaraz potem to niebywale dobry utwór, który pokazuje, jak europopową konwencję w połączeniu z pewnymi elementami skandynawskiej fali popowej (The Knife) podać w nowoczesnej, a zarazem czytelnej i przemawiającej do prawie każdego formule. Tu znów jesteśmy blisko muzyki z połowy lat 80. I bezczelnie blisko największych ówczesnych hitów. W dodatku, co ciekawe, niespecjalnie przy tym boli banał czy powtarzane wielokrotnie refreny. Nie jest to więc przyjemność obciążona wyrzutami sumienia, choć nie sądzę też, by to było właśnie to, na co ze strony Sundfør czekaliśmy najbardziej. Ok, niech będzie: na co SAM najbardziej czekałem.

Nie trzeba dodawać, że współpracowników autorka „The Brothel” ma wyjątkowych. Jest Lars Horntveth (jako gitarzysta klasyczny w balladzie „Silencer”), jest Morten Qvenild (grający na czeleście), a wreszcie członkowie Røyksopp (pomagający przy partiach syntezatorowych). Jest orkiestra, produkcja pachnie sporą inwestycją finansową. A całość – wydana przez Sonnet Sound – sygnalizuje zarazem odejście wokalistki na swoje, całkowitą niezależność, odejście z koncernu EMI. Do It Yourself w stylu dyskoteki z lat 80. Wszyscy jesteśmy postpunkowcami, i ona też.

SUSANNE SUNDFOR „Ten Love Songs”
Sonnet Sound 2015
Trzeba posłuchać: 2, 7