Grają powoli, więc słuchałem powoli

Tak jakoś się zeszło z grupą Earth i jej albumem „Primitive and Deadly”. Dwa tygodnie od daty premiery. Powiedzmy, że zupełnie inaczej niż z U2. Więc choć Dylan Carlson i kompania nagrywali nową płytę w studiu w Joshua Tree w Kalifornii, dalszych porównań nie będzie. Earth są zresztą dla mnie symbolem dojrzewania. Po pierwsze do tego, żeby nauczyć się powoli odbierać różne życiowe przyjemności. A zespół gra tak wolno, że gdyby termin slow core nie był wcześniej zarezerwowany dla innych, trzeba by go wymyślić na nowo dla Earth. Po drugie – bo słuchanie ciężkiej muzyki gitarowej zacząłem w czasach thrash, a nawet speed metalu. A po trzydziestu latach kupuję sobie nowe albumy grupy, która gra w tempie z najniższych stanów metronomu.

Dylan Carlson wygląda jak dojrzały zakapior. Wiem to nie ze względu na dwa ostatnie doświadczenia koncertowe (Kraków, Katowice) czy zdjęcia w prasie, tylko dlatego, że przy okazji Off Festivalu trochę przypadkiem wpadaliśmy na siebie i spożywałem obok obiad, a potem śniadanie, nieśmiało machając ręką z entuzjazmem znad spaghetti, podczas gdy pełny skład amerykańskiej grupy demonstracyjnie wstawał od stołu (nie wyglądają na lubiących słodycze) znad nietkniętego deseru. Przed deserem miałem jednak parę chwil, żeby łypnąć okiem na tę pobrużdżoną, poszarzałą już twarz starszego ode mnie ledwie o sześć lat byłego heroinisty, na tatuaże, na spokojne ruchy, z których wyczytać można pobłażliwy dystans do świata. I wypatrzyć właśnie tego dojrzałego zakapiora. Zresztą fani muzyki rockowej zawsze będą go pamiętali jako człowieka, który pożyczył Cobainowi strzelbę (nie na darmo ojciec Dylana pracował w Departamencie Obrony). Miał co zostawiać za sobą i ciężkie, powolne riffy, na których muzyka grupy jest zbudowana, przypominają o tym, że jeśli już mamy skutecznie zadawać sobie ból, najlepiej robić to również powoli. Może to nadinterpretacja, ale jak dla mnie – niesie opowieść o oczyszczającej mocy cierpienia.

Ostatnio jednak, na dylogii „Angels of Darkness, Demons of Light”, atmosfera nagrań Earth bliższa była – co pozwoliłem sobie zauważyć w poprzedniej recenzji – muzyce amerykańskiej prowincji puszczonej na 33 obroty zamiast na 78. Bywało ciekawie, ale jednak trochę nużąco na dalszą metę. Ucieszyłem się więc, że na „Primitive and Deadly” doszło do szarpnięcia stylistycznego (ale takiego mozolnego, rodem z pierwszych strof „Lokomotywy”) i przesunięcia środka ciężkości (a ciężar ogólnie większy niż ostatnio) w stronę rozciągniętych piosenek metalowych. Tak! Piosenek. Bo mamy tu aż trzy – czyli mniej więcej tyle, ile grupa nagrała przez dotychczasowych 25 lat przerwanej po drodze na kilka lat działalności (wśród wcześniejszych głosów w ich nagraniach był sam Cobain). W dwóch śpiewa gościnnie Mark Lanegan, ale tę najlepszą, wypełniającą na winylu całą stronę „From the Zodiacal Light”, wykonuje Rabia Shaheen Qazi, na co dzień w grupie Rose Windows. W instrumentalnych utworach – choćby otwierającym płytę „Torn by the Fox of the Crescent Moon” – słychać za to zwolnione do nieprzytomności figury znane z utworów gwiazd thrash metalu z lat 80. W tym tempie nabierają godności i rzecz jasna potężnieją, więcej się dzieje na niskich częstotliwościach – tych, które przyniosły zespołowi ze Seattle etykietkę formacji „drone metalowej”. Z kolei „Even Hell Has Its Heroes” to delikatny zwrot w stronę może niekoniecznie „Angels…”, ale na pewno w stronę „The Bees Made Honey…”, czyli jeszcze wcześniejszej płyty, o której pisałem tu.

Koncertowa inkarnacja Earth nie jest może doświadczeniem miażdżącym – przynajmniej nie dla mnie – ale mocno przyczynia się do zrozumienia, że mamy do czynienia z muzyką o dużym stopniu trudności. Wprawdzie akordowe zmiany są powolne, sola nieprzesadnie akrobatyczne, a konstrukcja utworów prosta, ale to tempo powoduje, że każde pojedyncze zagranie poza rytmem słychać by było dużo dotkliwiej. Zespół musi więc pracować w idealnej kooperacji. Ale za to każdy gest pełen jest namaszczenia. Każdy ciężki akord reprodukowany w tym tempie to pieszczota. I ten idealny związek widać – szczególnie we współpracy Carlsona z Adrienne Davies. Oboje opowiadają ruchami charakter muzyki, kreśląc powolny rytm i nie sposób się od tego obrazka uwolnić przy słuchaniu „Primitive and Deadly”. Albumu potężniejszego i mocniejszego niż ostatnie, bardziej skoncentrowanego na akordowej grze i budowaniu ściany z brzmienia gitar, w czym pomaga zaproszony tu Brett Netson z Built To Spill. Jednocześnie płyty skromnej, wycofanej z wyścigu po fanów, introwertycznej, ale wolnej od nihilizmu, ba, pełnej uroku powolnego smakowania życia. Niby wysyłającej nas okładką do świata wyobraźni, ale jednak dość – nomen omen – przyziemnej.

earth_primitiveEARTH „Primitive and Deadly”
Southern Lord 2014
Trzeba posłuchać: „From the Zodiacal Light” obowiązkowo. „Even Hell Has Its Heroes” w pierwszej kolejności dla tych, którym najbardziej podobały się ostatnie płyty Earth.