10 płyt strasznych, fajnych i strasznie fajnych

Proszę mi wybaczyć naciąganie na ranking (w dodatku odrobinę oszukany), ale w wyniku różnych okoliczności, które musiałbym tu długo objaśniać, zabrakło ostatnio na Polifonii miejsca na więcej niż tylko 10 istotnych wydawnictw ze świata. Poza tym trójkowe HCH przez wakacje nie działa, nie mam więc okazji, by większością z tych płyt podzielić się na antenie radiowej. Zatem doklejam pojedyncze nagrania pod znaczkiem ♪ – do tego dodaję każdorazowo kilka słów, bo komu się w taką pogodę chce czytać sążniste recenzje?

The Antlers „Familiars” (Transgressive) 8/10 Miła niespodzianka – The Antlers nie przeszli na dietę z własnego ogona i idą znów w nieco innym kierunku, są trąbki w stylu Calexico, jest lekki biały funk/soul niczym u Joan as Police Woman, został ze starszych albumów romantyzm, na który poderwiecie dziś fajniejsze dziewczyny niż na Coldplay.

Clipping „CLPPNG” (Sub Pop) 7/10 O dziwo bardziej ujął mnie na początku raperski flow Daveeda Diggsa niż muzyka, pełna twardych gestów w tle, hałaśliwych pomysłów rodem z awangardy (ktoś z hiphopowców grywał przedtem Johna Cage’a?), ale w sumie tak równej i pełnej chwytliwych momentów płyty hiphopowej dawno nie słyszałem.

Fink „Hard Believer” (Ninja Tune) 5-6/10 Fin Greenall powinien występować nie jako Fink, tylko jako Fantomas, bo doskonale wciela się w różne popularne stylistyki, operując często w okolicach folku, a na nowej płycie wcielając się też w Interpol („Looking Too Closely”), Radiohead („Pilgrim”), czy prezentując swoją wersję afrykańskiego pustynnego bluesa („Hard Believer”) – może i fajne, ale raczej tylko w dziedzinie sztuki podszywania się.

Orcas „Yearling” (Morr Music) 6-7/10 Ambient-pop albo dronowe piosenki to rewelacyjny pomysł na to, jak materiał na EP-kę rozcieńczyć do poziomu dużej płyty, o czym ten zestaw świadczy, trzeba jednak przyznać, że Irisarri i Pioulard całą operację przeprowadzili wzorowo, umiejętnie grając kartą przypominającej Talk Talk i Sylviana piosenki „Half Light”.

Owen Pallett „In Conflict” (Domino) 7/10 Piosenkopisarstwo niezłe, sztuka aranżacji doprowadzona do perfekcji, ładne brzmienia, Brian Eno w gościach, jest różnorodnie, a od melodii trzeba się aż opędzać – i tylko za sterylnie, brak tu emocji do pełni szczęścia.

Parquet Courts „Sunbathing Animal” (Rough Trade) 6-7/10 Złe to nie jest, ale ilekroć włączam, nabieram ochoty, by posłuchać Jonathana Richmana, więc chyba do perfekcji daleko, a do świeżości w obrębie postpunkowej konwencji tym bardziej, wykorzystam więc rozgłos wokół tej brooklyńskiej formacji, żeby z całego serca polecić [zgred mode on] to wydawnictwo i dwa ciągi dalsze. [zgred mode off, a może nie całkiem zważywszy na kolejną płytę]

Plaid „Reachy Prints(Warp) 7/10 Różnie się dziś ludziom kojarzy hasło IDM, ale dla mnie idealnym przykładem gatunku – lepszym niż bardzo wykręcone i wymagające wizje Autechre czy osobny styl Aphex Twina – był zawsze duet Plaid, który potrafi połamane rytmy łączyć z budowaniem atrakcyjnych kontrapunktowych melodii, a na nowej płycie po latach cienizny wreszcie wraca do wielkiej formy – muzyka taneczna zamieniona w przyjemną gimnastykę dla mózgu w najczystszej formie.

Prins Thomas „III” (Full Pupp) 6/10 Lubię całą trójcę tanecznych Skandynawów, ale Todd Terje w tym roku ustawił poprzeczkę zbyt wysoko – wcześniej osłabł Lindstroem, a teraz u Prinsa Thomasa ze space disco zrobiło się trochę symfo-rock disco, wyszła mu płyta może i motoryczna, cały czas najbardziej „krautrockowa” z całej trójki, ale dość bezbarwna, a chwilami wręcz nudziarska.

Sharon Van Etten „Are We There” (Jagjaguwar) 6/10 Nie mogę się przekonać do chwalonej niemal wszędzie autorki i wokalistki, to na pewno nie kwestia repertuaru (folk na tle to minimal music, to znów alternatywno-rockowych stylizacji, to znów stylowy mroczny pop-rock) i na pewno nie kwestia piosenek, bo jest parę świetnych momentów („Our Love”), ale nad jednostajnym tempem i zbyt mało urozmaiconą ekspresją wokalną SVE nie mogę przejść do porządku dziennego.

Wooden Wand „Farmer’s Corner” (Fire) 5/10 Podczas przeprowadzki zauważyłem, że na półce z fizycznymi płytami mam chyba więcej wydawnictw Jamesa Jacksona Totha niż Boba Dylana i lekko mnie to zaniepokoiło, bo mam też coraz więcej wątpliwości co do tego, jak będę jednego z liderów zjawiska freak folku oceniał po latach, a jednego tylko jestem pewny: o tej najnowszej, być może najsłabszej z dotychczasowych, szybko zapomnę.