Koniec?

Piszę te słowa jeszcze przed końcem. Przed końcem festiwalu Unsound, który ma koniec w haśle przewodnim, co sugeruje koniec świata, koniec imprezy, albo przynajmniej jakiejś dotychczasowej formuły. Ale większość artystów potraktowała ten tytułowy The End jako okazję dobicia do bandy, jeśli chodzi o pomysły. Większość potraktowała to jako zachętę do pokazania tego, co mieli najbardziej ekstremalnego, więc przynajmniej ta część programu, którą widziałem, była ciekawa, nawet jeśli nie zawsze udana.
Bo w sumie czym – jeśli nie ciekawością – tłumaczyć, że publiczność stała jak zaczarowana na koncercie aTelecine, chociaż przepaść dzieląca ich od poziomu reszty festiwalowego line-upu była potworna? A może i coś takiego wpisuje się w znaczenie The End?
Po krótkiej i dość zgodnej wymianie opinii pod sceną uznaliśmy, że aby skrytykować aTelecine potrzeba nowego języka, bo duża część najostrzejszych sformułowań uznających coś za nieudane („do d…”, „dali ciała” itd. – odsyłam do świetnej „Retoryki dominacji” Jacka Wasilewskiego) wnosi kontekst seksualny, który w tym momencie mógłby być trochę krzywdzący. Zresztą w ogóle występy muzyczne eksgwiazdy porno ocenia się wyjątkowo niewdzięcznie. Nie podoba się? To czego się spodziewałeś? Tej drugiej strony działań bohaterki? Podoba się? Eee, to pewnie tylko dlatego, że doceniasz transgresję zawodową dawnej aktorki filmów dla dorosłych.
Ale wystarczy opis: to, co miało być odpowiedzią na klasykę industrialu, okazało się dość łagodnym, ale chaotycznym strumieniem gitarowych, a potem bodaj klawesynowych brzmień, nie bardzo nawet przetworzonych (tymczasem na scenie laptopy) z mało przekonującymi, a przede wszystkim mało emocjonalnymi wstawkami głosowymi. Na planie całego koncertu też zabrakło jakiegoś emocjonalnego napięcia, a wizualizacje (drzewa, drzewa, potem Sasha, wreszcie biegnąca do tyłu sarenka) tylko to wrażenie potęgowały. A jeśli ktoś tego tak nie odebrał w trakcie koncertu, mógł odpaść w trakcie napisów końcowych (sic!), z wymienieniem całego szeregu osób znajomych, zaangażowanych, i podziękowaniami: Mother Earth, Death Grips, Lustmord (ten ostatni był ponoć odpowiedzialny za sprowadzenie aT na Unsound). Matka Ziemia jeszcze się jakoś po tym obroni, ale reszta już z trudem.
aTelecine odebrali tym samym palmę pierwszeństwa V/Vm. Kirby dzień wcześniej rozpoczął bowiem swój występ komunikatem, że zobaczymy prawdopodobnie najgorszy koncert festiwalu. Po czym wyszli razem z kolegą z trumien, przebrani w maski, a Kirby w bokserkach popędził do reżysera dźwięku i kazał rozkręcić na full. To, co było później okazało się – jak przed rokiem – autoironiczną zgrywą. Może śmieszniejszą, ale na pewno mniej subtelną. V/Vm udawali, że śpiewają zakatowane wersje znanych hitów puszczanych w zwolnieniu, więc mocno odkształconych (w dodatku soundsystem rzęził ostatkiem sił), a wizualnie towarzyszyły im w większości klipy z YT.
To był festiwal zbudowany na kontrastach – bo przecież po V/Vm grał duet Lustmord-Biosphere, który przygotował bardzo poważny projekt Trinity, o eksperymentach nuklearnych w Nowym Meksyku. Muzycznie dopracowany, jak przystało na obu artystów (Lustmord zagrał dwa lata temu jeden z lepszych setów w całej historii festiwalu), dość mocny, ale nieefekciarski. Nie tyle ogłuszali, ile gnietli i miażdżyli publiczność zmasowanym atakiem niskich częstotliwości i trzymali ludzi w ciągłym stresie. Problemem były wizualizacje – po pierwsze temat wyświechtany pod tym względem (dość często wykorzystywany jako uzupełnienie muzyki w latach 90.) i jałowy jak pustynie w Nowym Meksyku, po drugie – spychał momentami muzykę do roli tła, epatując szczegółami. Może zbyt wprost, zbyt dokumentalne były te wizuale?
Dużo lepiej sprawdziły się – mimo wyglancowanego HD – obrazki na występie Raime. Uzupełniały tu bardzo minimalistyczną, czystą formalnie, prostą i niezwykle sugestywną muzykę. Mimo dość kuriozalnej laptopowej choreografii, czyli podrygów, które mają chyba zapewnić namiastkę dynamiki grania na innych instrumentach, byli wiarygodni i doskonale ułożyli ten set. No i zbudowali pole do pokazania kontrastu, bo grali przed aTelecine.
Ben Frost (też w sobotę w Muzeum Inżynierii) miał z kolei niezły pomysł koncertu na laptop i dwóch perkusistów, mocnego, metalowego w końcówce . Ale choć dźwięki generowane przez Frosta były proste, wkradło się w ten trudny do zrealizowania koncert trochę chaosu i parę błędów.
Kontrasty towarzyszą też co roku koncertom w kościele św. Katarzyny. Tym razem było szczególnie, bo między Julią Holter z kwartetem smyczkowym (ładny, lecz bardzo krótki koncert – poniżej 30 minut) prezentującą specjalny program a dość hałaśliwym premierowym koncertem elektronicznego duetu Hecker-Lopatin odległość była olbrzymia. Ten drugi przyjmowany był przez festiwalową publiczność bardzo kontrastowo – od euforii, po totalną krytykę. Moim zdaniem był chaotyczny na początku i na końcu, a bardzo spektakularny w środkowej części, kiedy mieliśmy falę uderzeniową dźwięku większą niż na Trinity. W dodatku to miejsce!
Co do klasyfikacji koncertów – The End kojarzyć się mógł w tym roku także z krańcem pasma, tym dolnym. Nagłośnienie było świetne w większości miejsc, a klasyfikację koncertów można by robić według kryterium wypadania plomb w zębach od wibracji (Lopatin-Hecker, Lustmord-Biosphere, Shackleton itd.). Przy okazji – Hotel Forum to chyba najlepsze jak dotąd miejsce nocnych imprez tanecznych. A kapitalny występ Shackletona pokazał, jak wielką sztuką jest w tej – powiedzmy – rave’owej dziedzinie wypracować tak łatwo identyfikowalne brzmienie. Tu grało wszystko – marimbopodobne brzmienia drewnianych perkusjonaliów, trans, plemienność z nutą horroru w tle, już mniej natrętną niż kiedyś, a jednocześnie przejrzystość tego w sumie bardzo urozmaiconego brzmienia.
Oczywiście to nie wszystko (proszę o komentarzowe uzupełnienia, szczególnie z okolic początku imprezy – Piętnastka, anybody?) – byli jeszcze wyróżniający się w swoich kategoriach Bee Mask (choć zupełnie inny niż na płytach) i Helm, bardzo dobry Emptyset, była sympatyczna impreza Sangoplasmo z premierami nowych wydawnictw, o których niebawem. „The Wire” sprzedawali swoje gazetki i wygłaszali prelekcje (ale była też w końcu konkurencja w postaci rodzimego „Glissanda”), które w tym roku opuściłem, a liczba zagranicznych gości jak zwykle przytłaczająca. Pozostaję w nasłuchu, jeśli chodzi o ten Koniec. Bo nie wierzę, że ta impreza w Krakowie miałaby się skończyć. Natomiast wierzę w to, że się trochę zmieni, bo – mimo frekwencyjnych i artystycznych sukcesów – to dobry czas na lifting. Moja propozycja hasła przewodniego na przyszły rok? Delikatność. Albo jakaś pochodna. Jestem ciekaw, jak by sobie z tym poradzili goście po tych wszystkich horrorach, szokach i końcach świata. Nawet ci stali, przyjeżdżający na Unsound regularnie.