Kraków i Bischoff

Przez chwilę mam okazję obserwować koncerty Festiwalu Kultury Żydowskiej. Wczoraj Paula Shapiro z zespołem Ribs & Brisket Revue. Bawiąc – uczyli, a ucząc – bawili, to był koncert, a przy okazji opowieść o tym, jak muzyka klezmerska łączyła się z różnymi zastanymi na miejscu gatunkami w przedwojennym Nowym Jorku. Czyli żydowski swing, musical, rozrywka lat 30. i 40. Ale znacznie ważniejszy był koncert poprzedzający Shapiro, czyli krajowa Ircha, klarnetowy kwartet (gdy Shapiro, sam także klarnecista, to usłyszał, nie mógł uwierzyć – ani odżałować, że się spóźnił) pod wodzą Mikołaja Trzaski. Bardzo uduchowiona muzyka pokazująca tak szeroką panoramę żydowskiej tradycji, że znaleźć w niej można setki, jeśli nie tysiące różnych kulturowych szablonów, paradoksalnie bliższych dzisiejszym Polakom niż twórczość klezmerska: od naszych pieśni wielkopostnych, po „Płonie ognisko i szumią knieje”. Zespół jest w świetnej formie i wydał właśnie drugą płytę „Zikaron-Lefanai” (Kilogram Records), o której opowiedzieć nie mogę, na razie mogę co najwyżej popatrzeć na okładkę, bo instytucja CD-ROM-u na wyjeździe odeszła w procesie odchudzania laptopów. Mogę za to znaleźć pomost łączący krakowski festiwal z Jherekiem Bischoffem.

Pomostem jest David Byrne, z którym nie tak dawno (na płycie z Brianem Eno) nagrywał gościnnie Paul Shapiro. Byrne jest z kolei pierwszym z rozlicznych gości na albumie Jhereka. Pierwsza rzecz, która kazała mi płyty posłuchać to była – banalnie – właśnie lista gości, poza Byrne’em: Caetano Veloso, Greg Saunier, Nels Cline, Carla Bozulich, Dawn McCarthy… i jeszcze paru innych. Choć bohaterem pozostaje Bischoff – jako kompozytor, a przede wszystkim orkiestrowy aranżer.

Któż to jest ten Jherek? Przyznam, że wypadł mi w pamięci jego dość oryginalny „remiks” Konono No. 1 umieszczony na kompilacji Crammed, twórczość Parenthetical Girls znam słabo, a pierwszego solowego albumu JB nie słyszałem w ogóle. Po okładce tego spodziewałem się jakiegoś nu-jazzu między Jazzanovą a Matthew Herbertem, po kręgu dotychczasowych współpracowników (Bischoff – rodem ze Seattle – jest członkiem grup Pareanthical Girls i The Dead Science, współpracownikiem Xiu Xiu, producentem Casiotone For The Painfully Alone i nie tylko) – raczej czegoś w stylu Owena Palletta. Tymczasem nie ma to nic wspólnego z minimalizmem, partyzantką w stylu lo-fi i dogrywaniem kolejnych instrumentów ścieżka po ścieżce. Jest duży zespół, na produkcji nie oszczędzano, a gości lider pościągał na miejsce, urządziwszy wcześniej zbiórkę pieniędzy na Kickstarterze. Partie orkiestrowe zdradzają rękę świetnego rzemieślnika – spokojnie dorównują utworom Rufusa Wainwrighta z najlepszych momentów kariery, a czasem może i Scotta Walkera. Kompozycje są swobodne, intrygujące, a zarazem niemęczące, nieprzeładowane i pozbawione musicalowej ckliwości. Pomysłów aranżacyjnych starcza Bischoffowi na prawie 40-minut trwania płyty. A gdzieś w okolicach utworu Carli Bozulich straciłem wątpliwości i zacząłem być miłośnikiem albumu, który towarzyszy mi zresztą od ładnych paru tygodni. Finał „Insomnia, Death and the Sea” z Dawn McCarthy (za to ósemka jak nic) przekonał mnie do sprawy ostatecznie.

Kaśka Paluch na łamach T-Mobile Music zastanawiała się jakiś czas temu, czy to jeszcze pop. Pytanie istotne, bo wychodząc w stronę bardziej wyrafinowanej formuły, jednocześnie nie przekracza tu Bischoff progów filharmonii, najbardziej złożone muzycznie fragmenty albumu łatwiej by było mimo wszystko zaprezentować w klubie, ale – z drugiej strony – czy ta publiczność po klubowej stronie będzie miała dość czasu, żeby się zatrzymać, posłuchać w całości (to świetnie zakomponowany album) i to wielokrotnie? No i jeśli ktoś powie „symfoniczny pop”, to pewnie wciąż kojarzyć się będzie nie najlepiej. Ale może pora porzucić uprzedzenia?

JHEREK BISCHOFF „Composed”
The Leaf Label 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„Insomnia, Death and the Sea”, „Counting”, „The Nest”.

Jherek Bischoff: COMPOSED by Brassland