Zaszczep się na wiosnę

Chodzi tu o największe niebezpieczeństwo wynikające z pierwszych pogodnych, słonecznych i cieplejszych dni. Nagle zaczyna nam się podobać. Wszystko, w tym również muzyka. To jest ten moment w roku, gdy drugorzędnego pogrobowca skłonny jestem uznać za geniusza. Ale tylko przez chwilę. Chwilowe polepszenie nastroju zaburza nam ocenę rzeczywistości, a apetyt na geniuszy wyostrza fakt, że minęła już, do licha, jedna szósta roku, więc gdzie oni są, ach gdzie? Trzeba przeczekać i mija jak ręką odjął. Będę dziś więc zachęcał i przestrzegał zarazem.

No bo można sobie z przyjemnością posłuchać kilku piosenek takiej Claire Boucher, czyli Grimes. To nic innego jak klon Gang Gang Dance – jakkolwiek śmiesznie by to brzmiało – z lekkim przechyłem w stronę 4AD (nie dziwota, że oni to firmują to wydawnictwo) i wycieczkami w stronę soulowej elektroniki w stylu How To Dress Well, dużą ilością elektronicznie transponowanych wokali na tle podobnie elektronicznych (zaskoczeni?), dość niedbale budowanych beatów. Dowodząca projektem Kanadyjka ma głosową charakterystykę Yolandi z Die Antwoord (i niestety, na dalszą metę jest to cecha równie denerwująca u niej, co u tamtej) i pewnie niemały potencjał w dziedzinie chwilowego szału – bo to bardzo optymistyczna, lekko taneczna muzyka. Prawie cały czar ulatuje jednak w miarę słuchania – z małymi wyjątkami („Skin”) im dalej, tym gorzej. Co nie przeszkodziło Pitchforkowi ocenić tego wyżej niż nowej płyty Tindersticks, a pismu „XLR8R” – na równi ze zbiorem klasycznych EP-ek grupy Drexciya (który notabene koniecznie trzeba kupić!).

Można też przez chwilę posłuchać bez zgrzytania zębami albumu Young Magic. Ale nie wińcie mnie za to, że brzmią jak n-ta kopia Animal Collective lub najnowsza odpowiedź na High Places. Że mają siedzibę na Brooklynie (niedługo chyba będą tam budować specjalne osiedla dla członków zespołów alternatywno-rockowych), że nadużywają sampli z egzotycznymi perkusyjnymi barwami (Afryka, Karaiby), że wreszcie lubią hip-hop i próbują go wykorzystywać jako składnik swoich melodeklamowanych zwrotek – bo w chórkowych refrenach trzeba rzecz jasna uderzyć w Animal Collective. Tę w całości dość schematyczną i nudną, zatopioną w kompresji debiutancką płytę „Melt” firmuje oficyna Carpark. Wyspecjalizowała się w chillwave’owej, rozmytej stylistyce, ale najlepszym albumem od dawna jest w jej katalogu – co ciekawe i dość symptomatyczne – energetyczny, post-hardcore’owy „Attack on Memory” Cloud Nothings (który notabene koniecznie trzeba kupić!).

Ani jedno, ani drugie wydawnictwo nie jest złe, więc można je potraktować jako formę szczepionki, chwilę powzdychać i wzmocnić się przed gorszymi płytami, które przyjdą na wiosnę. Efekt uboczny jest taki, że za chwile okaże się, że nie tylko sama muzyka, ale cały świat jest dużo bardziej beznadziejny. Mnie jest o tyle łatwiej o tym wszystkim pisać, że ten wpis, zamierzony jako wczorajszy, kończę już dziś, gdy pogoda jest nieco gorsza i widmo wiosny odsunęło się w czasie, a ja słucham po raz kolejny zaniedbanej tu przeze mnie płyty „Unemployed” Alog (którą notabene koniecznie trzeba kupić).

GRIMES „Visions”
4AD 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„Infinite Love Without Fulfillment”.

YOUNG MAGIC „Melt”
Carpark 2012
5/10
Trzeba posłuchać:
„Night in the Ocean”, „Drawing Down the Moon”.