Do usłyszenia w Polsce, cz. 1
Koniec obijania się. Rośnie sterta płyt polskich zespołów na moim biurku, a we mnie narasta strach przed rozładowaniem tej wydłużającej się kolejki. Postanowiłem, że będę to robił zbiorczo i regularnie, dzieląc się bardzo krótko spostrzeżeniami na temat tego, co trafia do redakcji „Polityki” (i nie tylko). Bo dla niektórych to pewnie jedyny sposób, żeby usłyszeli choć pół zdania na temat swojej działalności.
Na inaugurację (czy raczej na dobry humor) posłuchałem dziś nowego Pink Freud, płyty „Monster of Jazz” (7/10), o której nic nie piszę, bo w końcu już napisałem – tekst do wkładki. Rzadko mi się zdarza taka okoliczność, ale w tym wypadku, po przesłuchaniu tej bardzo różnorodnej, kipiącej od pomysłów płyty, miałem pewność, że warto ją bezinteresownie (podkreślam) polecić innym. Wiem, to paradoks – żeby przeczytać, czy uważam, że warto kupić tę płytę, trzeba najpierw kupić tę płytę. Ale za to uniknę innego paradoksu – namawiania słuchaczy, by kupili tę płytę tylko po to, by w środku znaleźli mój własny tekst utwierdzający ich w przekonaniu, że było warto… A każdy, kto chce rzeczony tekst sobie znaleźć, ma go na przykład tutaj.
Gdyby ktoś zamiast nowoczesnego jazzu, poszukującego i ganiającego się z brzmieniami elektronicznymi chciałby posłuchać starego jazzu ganiającego się czasem z rockiem, a czasem plumkającego w tle, to bardzo proszę – jest The Nigel Kennedy Quintet i płyta „Shhh!” (4/10). W sumie doświadczenie teoretycznie miłe, szczególnie jeśli ktoś lubi solówki pleśniejące jeszcze zanim zdążą na dobre wybrzmieć. A kilka takich usłyszy tutaj. Gdy muzycy rżną razem, jest dużo lepiej. Nie zarżnęli nawet klasycznego „River Mana” Nicka Drake’a, choć swingujący podkład wprowadza do tej piosenki dość zaskakującą tonację buffo. Ale ciężkie „Oy!” wzbudzi raczej rozbawienie u tych wszystkich, którzy słyszeli The Thing czy nawet E.S.T. w ostatnim, mocnym wcieleniu. Na przyszłość: warto więcej słuchać, mniej grać. Choć pewnie na każdej akademii mówią zupełnie odwrotnie.
Artybishops i „Take the Artybishops” (4/10). Jakiś wygładzony street art na okładce to niezły sygnał tego, co będzie. A rzecz jest porządnie grana, dobrze nagrana, ale niedograna od strony kompozycji i bardzo, bardzo rozkraczona gdzieś pomiędzy różnymi celami. Pomiędzy lounge’em a funkiem, mówiąc najkrócej. I treściowo to trochę taka bułka przez bibułkę, teksty w rodzaju „czy chcesz zerżnąć mnie na pokładzie TGV” albo „myśląc o tobie, oglądam pornole” (specjalnie tłumaczę – w oryginale po angielsku), ale śpiewane dość słodko, niewinnie, po angielsku i na jednostajnym, gładkim i eleganckim tle. Okrutne średnie tempo całego materiału powoduje, że ani w stronę potańcówki, ani w stronę przytulanki – oj, trudno będzie to sprzedać. Żeby było odpowiednio gładko i elegancko, mogę tylko na koniec życzyć powodzenia.
Jedyne poważne zastrzeżenie, jakie mam do nowej polskiej grupy We Call It A Sound to fakt, że na okładce debiutu „Animated” (6/10) eksponuje pada do Xboxa, a nie PlayStation 3. Ale poważnie – naprawdę niewiele im można zarzucić, co nie znaczy, że muszę im się z miejsca rzucić na szyję. Największa zaleta tego urokliwego albumu to fakt, że nie sposób go zestawić z miejsca z jakąś inną polską lub zagraniczną produkcją. Najbliższe skojarzenie to artystyczny, wyrafinowany i leniwy pop w stylu The Blue Nile (choć u WCIAS nie ma śladu brzmień w stylu 80s, które się naturalnie pojawiają u autorów „Hats”). Największa wada – w chwilach, gdy przestrzeni dźwiękowej nie zagospodarowuje fajnie wykorzystywany syntezator, robi się pustawo. Z drugiej strony, taka już uroda nagrań zespołu z Wolsztyna, że rozwijają się raczej powoli. Na szczęście – co się chwali – w ogóle się rozwijają, w przemyślany sposób budują nastrój kolejnymi planami i kolejnymi wprowadzanymi środkami, zostawiając do końca drobne zaskoczenia. Co bardzo rzadkie w naszej muzyce nawet u uznanych gwiazd. Karol Majerowski to wokalista o olbrzymim potencjale, a jego koledzy (w tym brat Filip) mają dużo wyobraźni. Ale wiem jedno: na pewno nie powiedziałbym o tej muzyce, że jest eksperymentalna (a takie oceny widziałem). Zresztą mówiąc w ten sposób, można WCIAS tylko zaszkodzić.
Tak przy okazji – singiel „Yellow Night Clouds”, który załączam poniżej, ma w tej chwili tylko 775 wyświetleń na YouTube. Czas to zmienić!