Był ładunek, ale nie wybuchł
Całe wydarzenie miało miejsce już lata temu. I teoretycznie nic się nie stało, prawie nikt nie zapamiętał. Ładunek skrzętnie ukryty, jak gdyby ktoś wykorzystał trudną do wykrycia substancję. W dodatku nie doszło do wybuchu i tylko garstka wtajemniczonych przechowała wiedzę o tym, że jakiś incydent był. Aż trudno mi uwierzyć, że album nazwany – od wystrzałowego czeskiego hitu eksportowego – Semtex The Third Eye Foundation ma 20 lat. Jeszcze trudniej uwierzyć w to, że ten brzmieniowy koszmar, a zarazem album wizjonerski jak rzadko, nie pozostawił po sobie potomstwa. Owszem, Matt Elliott nagrywał kolejne albumy pod tym szyldem, dla większej wytwórni, ale wszystko, co wtedy robił, należy uznać za jeden z najbardziej niedocenionych projektów ostatnich dekad.
Bardzo ładnie ujął to Neil Kulkarni w recenzji dla „The Wire”: Ta płyta pozostaje indeksem niewypróbowanych możliwości, mapą drogą dla muzyki, której od tamtej pory nikt nie próbował nagrywać.
Oczywiście lepiej byłoby to powiedzieć o całej twórczości The Third Eye Foundation – jednoosobowego projektu Elliotta z czasów dominacji muzycznego Bristolu (sam odkryłem go jako fan Flying Saucer Attack, z którego założycielem Elliott współpracował), czasów wielkiej popularności nurtu drum’n’bass, ale i echa gitarowej muzyki My Bloody Valentine czy Slowdive. Elliott łączył wtedy obie te stylistyki, tworząc muzykę gęstą, chwilami trochę nawet zbyt zagęszczoną (produkcyjnie można by to było dziś zrobić lepiej), lecz niesamowicie oryginalną. Goldie i Kevin Shields w jednym.
Problem w tym, że Elliott miał zarazem do dyspozycji – w okresie nagrywania Semtexu – jedynie czterościeżkowy magnetofon. Więc te swoje wizje zarejestrował tak, że niewiele w nich wyciągnie nawet najlepszy remastering. Jest Semtex płytą, która się dusi w natarczywych hałasach przesterowanej gitary, grającej niby podobnie jak w FSA, ale jednak kąśliwej, dotkliwiej, podłożone pod to beaty automatu perkusyjnego są zniekształcone, a wszystko razem – posępne. Jeśli Protection Massive Attack było albumem ilustrującym raczej przyjemne doświadczenia z cannabis, to Elliott proponował bad trip, który rozjaśniały chyba tylko wokale Debbie Parsons, tyle że zniekształcone jak cała reszta. Martwe zwierzę na okładce nie poprawiało tego obrazu. Choć przez lata nie znałem nawet okładki tej płyty, miałem kopię z kopii, bez większych nadziei na oryginał, wydany nakładem istniejącej chyba zaledwie jeden sezon wytwórni Linda’s Strange Vacation z Bristolu, kierowanej przez samego artystę.
Do moich ulubionych nagrań należały – i wciąż się zaliczają – przytłaczający Stil-Life oraz Next of Kin, ale oba należą zarazem do fragmentów, które pewnie wyśmiałby pracujący na dużych budżetach Shields. Ciekawy jest też Rain, kończący oryginalną wersję albumu przyjemną, wcale niebanalną próbą podrabiania dźwięków przyrody. Odświeżyłem je sobie teraz, przy okazji wydania na 20-lecie. Bo jest wreszcie reedycja tego materiału. To zresztą szczególne wznowienie – przynosi, bagatelka, 23 bonusowe utwory. Słownie: dwadzieścia trzy. To tak na wszelki wypadek, żeby uświadomić wszystkim Państwu, że za swoje ciężko zarobione pieniądze dostaną nie czterdzieści parę minuty, tylko cztery godziny muzyki. Część w dodatkach na samej płycie, resztę do ściągnięcia z internetu. I sami będą sobie Państwo musieli przesiać ten materiał, zawierający niemal wszystko, włącznie z ewidentnymi odrzutami w klimacie głównej płyty (Hollow Soul), z hipnotycznymi próbami hiphopowymi (Alarm Song), ciekawymi inspiracjami etnicznymi (Get To Fuck), surowymi sonorystycznymi dziwami powstałymi najwyraźniej z przetwarzania brzmień gitarowych (Formication), długawymi nagraniami z pogranicza noise’u i muzyki ze studiów eksperymentalnych (Voyager, obie części Beasting), albo noise’em w postaci czystej, czyli właśnie idealnie brudnej (Hypnagogia). Tu już nie widać ani Shieldsa, ani Goldiego, bardziej postać w rodzaju Jima O’Rourke’a – człowieka, którego interesują bardzo różne gatunki, łącznie (jak się później w wypadku Elliotta okazało) z piosenką.
Przez całe godziny można więc grzebać w brudnopisie Matta Elliotta, przesłuchując te szkice – nierzadko fatalnej jakości – ciurkiem i na wyrywki. Dają obraz już nie tyle próby zarażenia świata jakimś jednym spójnym pomysłem, tylko długiego błądzenia, poszukiwania właściwej formuły, którą artysta w końcu znalazł i którą rozwijał na kilku płytach. W tej postaci to już nie semtex, raczej brudna bomba.
THE THIRD EYE FOUNDATION Semtex, Linda’s Strange Vacation 1996/Ici d’ailleurs 2016, 8/10
Komentarze
Zapomniałem zupełnie o tej płycie. Chyba późniejsza trylogia (Ghost, You guys kill me, Little Lost Soul) przyćmiła te nagrania.
Czy napisze Pan też o nowej, piosenkowej, płycie Matta Elliotta (wydanej pod własnym nazwiskiem) The Calm Before?
Mam nadzieję, ale płyty jeszcze nie mam.