Na imię mi masakra
Chyba za dużo się ostatnio denerwuję, inni koledzy też denerwują się przesadnie, ale też powodów do nerwowości trochę by się znalazło. Chciałbym więc wszystkim polecić składankę „Siesta”… Nie, żartuję. Coś wręcz przeciwnego. Niezła ścieżka dźwiękowa do dramatów dzisiejszych i niedzisiejszych. Te niedzisiejsze są dla mnie prawdę mówiąc zarazem czymś ponurym, jak i pocieszającym. Weźmy pewien kraj na zachód od nas, gdzie czasem zaglądam w okolicach wakacji, a zawsze miałem jakieś kontakty z jego obywatelami. Kraj piękny, ludzie mili, a wina jeszcze lepsze. Ale zawsze kiedy tam przyjeżdżałem, dziwili się mojemu imieniu. Tłumaczyłem więc, że Bartek to Bartłomiej, a Bartłomiej to Barthélemy. Ku memu zdziwieniu, nigdy nikt nie podjął tematu, mówiąc: „Ach tak, mam siostrzeńca, który ma tak na imię”, albo chociaż „Ładne imię” czy wreszcie „Kojarzy mi się z…”. Jeszcze gorzej było, kiedy zacząłem się popisywać znajomością historii (rodzice romaniści, więc usłyszało się to i owo z historii Francji, na zasadzie haseł, w kołysce). „Kojarzycie noc świętego Bartłomieja?”. Wtedy z reguły bledli i zmieniali temat.
Stopień kłopotliwości pytania uświadomili mi dopiero rodzice. Szczegóły doczytałem później. W noc świętego Bartłomieja dokonano w XVI wieku serii masakr hugenotów, francuskiej mniejszości religijnej, katolicy zamordowali wtedy kilka tysięcy osób, ku zadowoleniu Stolicy Apostolskiej, co potwierdził papież, odprawiając specjalne dziękczynne nabożeństwo. Fakt, że podłoże masakry było przynajmniej w części polityczne, ale nie obciążałbym tym w sposób szczególny Francuzów – który kraj nie ma problemu z rozdziałem kościoła od państwa?
Tak się jednak złożyło, że w tym roku w czasie wakacji odwiedziliśmy z rodziną krainę katarów, dość postępowego społecznie (niwelowanie nierówności majątkowych, płciowych i wynikających z urodzenia, pacyfizm, koncentracja na duchowej stronie religii) heretyckiego ruchu w kościele, czyli południowo-zachodni kraniec Francji. Ładny jak prawie cała reszta, choć w wieku XIII będący świadkiem wydarzeń, które były początkiem inkwizycji, ale też – niestety – zapowiedzią masowych mordów o kilka wieków późniejszych. Na ulicach Béziers, gdzie schroniło się wielu katarów w początkach rozpoczętej oficjalnie krucjaty, wybito ok. 7 tys. osób, więcej niż wynosiła wtedy liczba stałych mieszkańców miasta. To stąd do legendy przeszły (choć nie ma dowodów, że je wypowiedziano) słowa legata papieskiego: „Zabijcie wszyscy, Bóg rozpozna swoich”). Nie bardzo mogłem wytłumaczyć dzieciom, co się kiedyś działo w zwiedzanych przez nas zamkach katarów – imponujących fortecach na szczytach masywu Corbières, bo wszędzie kończyło się podobnie – oblegani przez francuskie rycerstwo katarzy lądowali na stosie, a ponieważ w okolicy trudno o naturalny opał, zapędzano ich w jedno miejsce i zbiorowo podpalano. Po paru dniach czytania i oglądania tego, z kataryzmu zostało, prawdę mówiąc nie mogę uwierzyć, że pojęcie katharsis zdefiniowano wcześniej. Bo oczywiście na nasz świat i jego wydumane problemy spojrzałem nieco spokojniej.
Oczywiście zakładam, że pewnie dawno już znacie dwie powyższe historie – nie zamierzam zmieniać nagle tematyki bloga, tylko zwrócić uwagę na to, że podobnie oczyszczającą funkcję może pełnić muzyka. Wiedzą to miłośnicy co brutalniejszych gatunków, często najspokojniejsi ludzie, jakich znam. Mnie od kilku dni uspokaja muzyka New Monuments z wydanej przez Bociana płyty Long Pig, a ponieważ słucham tego i w pracy, spodziewam się, że skierowanie na badania to tylko kwestia czasu. Tymczasem wziąłbym chętnie Long Pig na receptę na dni chaosu, bo ta płyta w swojej monotonii totalnej destrukcji jest bytem właściwie uspokajającym, a przynajmniej kojącym. Choć pewnie nie dla wszystkich.
Nazwać muzykę tria C. Spencer Yeh (skrzypce, elektronika), Ben Hall (perkusja) i Don Dietrich (saksofon, elektronika) free jazzem to jak napisać o zbliżającym się tornadzie, że oto zbliża się front atmosferyczny. Od pierwszego do ostatniego nagrania godzinnej płyty mamy w zasadzie ciągłą bitwę na hałas. No więc noise – ale to z kolei banalne. Zastanawiałem się więc, czy opisać ją jako nieustające crescendo czy może po prostu nap… w instrumenty, gdy w sukurs przyszedł mi jeden z tweeterowych znajomych:
@chacinski @BocianRec samo gęste!
— Inner Soundtracks (@innersndtracks) sierpień 22, 2015
Samo gęste? Nie znalazłem lepszego określenia. Album jest destrukcyjny, nihilistyczny i sejsmiczny od drugiej minuty pierwszego nagrania Seismic People. Owszem, najbardziej frenetyczne i intensywne wydają się fragmenty Product Contains Bones (Hall gra jakby był członkiem Slayera, reszta właściwie podąża za nim), a później Chains (C. Spencer Yeh niszczy tu nie tylko same skrzypce, lecz też większość stereotypów na temat tego instrumentu), ale napięcie nie spada tu aż do końca płyty, przy czym ani na moment nie gaśnie duch grania grupowego i to wzajemne przekrzykiwanie się wydaje się zarazem najgłębszym gestem współpracy. W finałowej części Gravity Forge Hall przechodzi samego siebie, zaczynając tworzyć głęboki dron w oparciu o pracę bębna centralnego. A w takim zagęszczeniu praca jednych instrumentów zniekształca jeszcze brzmieniowo pozostałe. W połowie finałowego Mermaid’s Pulse zgubiłem się – kto gra co, bo dźwięków coś jakby za dużo. Nie, znowu żartuję, zgubiłem się przecież już na samym początku.
I że tak się powtórzę: Po paru dniach słuchania tego materiału nie mogę uwierzyć, że pojęcie katharsis zdefiniowano wcześniej.
NEW MONUMENTS Long Pig, Bocian 2015, 8/10