Saga ludzi niezalu
Kolejne wydawnictwa niezależne z fali rodzącej się w XXI wieku obchodzą dziesięciolecie istnienia. W zeszłym roku było Lado ABC, teraz – Monotype Records. Ta druga proponuje z tej okazji program rozrywkowy na dzisiejszy i jutrzejszy wieczór w stołecznym CSW. W kolejce do rocznic czekają inni mali wydawcy, których miałem okazję opisywać na wyrywki, ale też zbiorowo. Nie mam za bardzo pomysłu, co można by było takiemu niezależnemu wydawcy podarować na urodziny. No bo raczej nie płytę – ta pewnie kojarzy mu się z przestrzenią magazynową, księgowaniem, zaiksami, kurzem, a ostatnio kolejkami do tłoczni. Jeszcze gorzej z demówkami – ilekroć rozmawiam z małymi wydawcami, uświadamiam sobie, że ktoś pod względem ilości muzyki do przesłuchania ma znacznie gorzej niż dziennikarz. Może więc wspomnienie?
Kiedy trudno sobie przypomnieć, kiedy ostatnio gościło się danego muzyka w radiu, to znaczy, że minęło sporo czasu. A tak mieliśmy wczoraj z Rafałem Gorzyckim w czasie rozmowy w Nokturnie w Dwójce. Na szczęście jest internet i możemy sobie odpowiedzieć na to pytanie – w styczniu 2008 roku. Przy okazji zdałem sobie sprawę, dla ilu różnych niezależnych wydawców nasz gość nagrywał płyty: Monotype, Requiem Records, ForTune, oficyny Mózg Production… A kiedy trudno sobie przypomnieć, którą płytę z danej wytwórni graliśmy jako pierwszą, to znaczy, że minęła cała epoka. Tak mieliśmy tydzień temu z Monotype Records. Na szczęście jest internet i można sprawdzić, że w lutym 2007 prezentowaliśmy płytę Patryka Zakrockiego (mono006), a niedługo później dwa albumy nagrane przez Emitera (mono003 i mono012). Były to zresztą jedne z pierwszych wydawnictw z Mono, jakie wpadły mi w ręce.
Kiedy spojrzeć na całą tę wydawniczą działalność po latach, widać, jak bardzo się porządkuje. Początkowo Monotype służył w zasadzie jako platforma do wydawania płyt różnym ciekawym muzykom z bardzo odmiennych stron. Jakub Mikołajczyk przypominał w Nokturnie, że założył firmę w zasadzie, żeby wydać na kompakcie CD-R-owy album Wolframa. A przy okazji zapuszczał się na tereny drugiej generacji yassu (Sing Sing Penelope) czy ilustracyjnej kameralistyki (Zakrocki). Wydawał przeróżną muzykę – od glitchowej elektroniki Dawida Szczęsnego, przez nagrania terenowe, po noise. Dziś – jak się wydaje – ten profil jest dużo bardziej spójny, a przy tym dość międzynarodowy. Krajowych artystów częściej odnajdziemy w katalogu BDTA. Tych ściślej związanych ze sceną muzyki improwizowanej – częściej w Bocianie. Stricte jazzowe składy znalazły przystań w ForTune, eksperymenty kompozytorskie z rejonu muzyki współczesnej skupia w tej chwili Requiem Records, studia eksperymentalne to rzecz jasna Bółt, dark ambient to Zoharum, noise i industrial to Impulsy Stetoskopu, warszawską scenę prezentuje jak zwykle katalog Lado, Mik.Musik wyspecjalizował się ostatnio w alternatywnej muzyce tanecznej i brzmieniach syntezatorowych, choć kto wie, czym jeszcze zaskoczy. Powstało też kilka znaczących już, ale mniejszych labeli, które już dziś depczą starszym po piętach. Ale cały czas są artyści, którzy mogliby właściwie trafić do każdego z tych katalogów.
Takim człowiekiem jest Kuba Ziołek, który – trochę na podobnej zasadzie co Macio Moretti – stał się na polskiej scenie ogniwem łączącym mnóstwo różnych projektów, czasem radykalnie odmiennych stylistycznie. Nagrywał z różnymi zespołami dla Lado, Monotype, Bociana, Sangoplasmo, ale chyba najczęściej jego płyty publikuje w ostatnich krakowska firma Instant Classic, którą z kolei można by było spozycjonować jako rubieże metalu, garażowego rock’n’rolla, psychodelii, formacji nawiązujących do krautrocka albo proponujących luźniejszą, improwizowaną formułę rockowego stylu. Alameda 3 z wydaną dwa lata temu płytą „Późne królestwo” mieściła się pewnie gdzieś blisko środka tej szerokiej formuły. Teraz formacja zupełnie zmieniła skład i wraca jako Alameda 5, prezentując jedną z najpełniejszych, najbardziej różnorodnych płyt w dorobku Ziołka. Świetnie pokazującą jego pozycję środowiskową i szerokie horyzonty muzyczne.
„Duch tornada” to podwójny album, którego autorzy to w podstawowym składzie rodzaj syntezy różnych muzycznych znajomości lidera. Z perkusistą Rafałem Iwańskim tworzy duet Kapital, z Łukaszem Jędrzejczakiem gra w T’ien Lai, z basistą Mikołajem Zielińskim już wcześniej grywał w Alamedzie. Jacek Buhl jest tu języczkiem u wagi – wprowadzenie dwóch perkusistów umacnia tę tkankę muzyki Alamedy, momentami odwracając uwagę od partii gitarowych. Skład uzupełniają z kolei między innymi muzycy improwizującego combo Innercity Ensemble. Świetne wejścia saksofonisty Tomka Glazika i trębacza Wojtka Jachny (przepiękny temat w utworze „Spectra”) urozmaicają bardzo paletę dźwiękową. Całość spina bardziej transowy charakter niż charakterystyka brzmieniowa. I chodzi tu bardziej o spontaniczność niż o koncepcję, mimo że styl lidera jest słyszalny na obu płytach. Trudno Alamedę w tej wersji określić jak psychodelię czy współczesną odpowiedź na krautrock ani nawet na różne pojedyncze formacje w rodzaju Bardo Pond albo Emeralds (choć znakomite dwuczęściowe „Magiczne miasta ze światła” byłyby ozdobą płyt tej drugiej). Można co najwyżej powiedzieć, że to formacja Ziołka.
W pewnym sensie „Duch tornada” jest dla mnie poszerzeniem formuły z ostatniego albumu Kapital „Chaos to Chaos” – z równie wyeksponowanymi wątkami literatury fantastyczno-naukowej, futurologii, może i obecnego wcześniej na płytach Ziołka klimatu postapokalipsy. To ważny wątek, bo przegląda się tu w złożonej i wyrafinowanej scenerii dźwiękowej Alamedy prosty duch współczesności, nastrój obowiązujący zarówno w literaturze (McCarthy), jak i kulturze popularnej. Tyle tylko, że Ziołek wraz ze swoją kompanią patrzą na te powszechne wątki przez pryzmat wyprzedzających swoje czasy tekstów Williama S. Burroughsa, cytując tym razem nie Lema (jak przy płycie Kapital), tylko właśnie Burroughsa i jego „Zachodnią krainę”.
Dla mnie ważny jest w tej płycie również – poza jej walorami warsztatowymi czy stylistycznymi – pewien niezwykle mocny wątek sentymentalny. Przeżywałem dość podobne do lidera Alamedy 5 fascynacje literackie i filmowe, a „Duch tornada” wręcz pcha mnie do tego, żeby się cofnąć w czasie i wrócić do wszystkich tych tekstów i obrazów, żeby podejść do nich z dawną emocją, a nie na chłodno, jak dziś. I myślę, że ta emocjonalność i do tego wszechobecne uduchowienie muzyki Ziołka są tym, co w tym wypadku wyróżnia zarówno sam skład Alameda 5 (album typuję znów na faworyta różnych zestawień rocznych, podobnie jak kiedyś płytę Starej Rzeki), jak i całą twórczość tego artysty. Dzięki wsparciu czterech muzyków o innym podejściu i różnych korzeniach (a pewnie jeszcze znakomitego Artura Maćkowiaka, który nagrywał całość) – jak z tymi wydawcami trochę – stworzył album, który moim zdaniem definiuje go perfekcyjnie.
ALAMEDA 5 Duch tornada, Instant Classic 2015, 9/10
Komentarze
A tymczasem prawdziwy „niezal” nam umiera. W swojej celi zmarł dziś Charlie Manson.
https://www.youtube.com/watch?v=nY7OLfHDX48
a szesnastoletnie Recognition?
@masłotrzasło –> już dawno ma specjalizację: techno.
Swoją drogą: zamiast „wpisujcie miasta” można by zakrzyknąć „wpisujcie wytwórnie”. Owszem, jest ich więcej, ale to powyżej to nie jest katalog. 😉
Wczoraj bardzo dobry koncert Tricoliego na imprezie Monotype a dzisiaj tamże Jason Lescallett, Andy Bolus, Wolfram, J. Staniszewski i Peter Rehberg i wielu wielu innych….laboratorium to idealne miejsce to tej muzyki. Warto odwiedzić dzisiaj Zamek Ujazdowski
Potwierdzam, Tricoli klasa. Ale niezły koncert dała wcześniej również Klara Lewis.
a propos byłam w tamtym roku w csw festiwal powinien nazywać się szumy zlepy ciągi,nigdy więcej tego czegoś piłowanie deski sprawia więcej frajdy coś dla ludzików spod pobliskiej tęczy.klara lewis to k..a
a pro po blokowania niewygodnych komentarzy-
dobra niech ci będzie p.bartku klara lewis jest niezłą laską
ale to co robi jest przyswajalne przez 5-7 w porywach osób
a festiwal w csw jest dla bardzo wąskiego kręgu zainteresowanych
i nie jest to bynajmniej sztuka,to szmery i zgrzyty które nie są muzyką
możemy mówić co najwyżej o jakimś zjawisku kulturowym.
Dobra, niech ci będzie p. ciachomagdalenka – przywracam ten „zablokowany”, żeby było widać, że komentarz nie był niewygodny, tylko chamski. Nie mogłem opublikować komentarza bez komentarza. Traktujmy to jako drobne upomnienie. Śledzę również inne nicki. 😉
Ale tekst o piłowaniu deski dobry. Powinien się znaleźć w słowniku każdego recenzenta jako ostateczne pognębienie ocenianego zjawiska 😉
Powiedzmy, że tekst o piłowaniu deski mieści się w granicach krytyki muzycznej 😉 Choć za moich czasów, jak ktoś chciał przywalić w awangardowców, to mówił, że grają solówki na „jackach”.
To ja bym tego nie potraktował obraźliwie, bo na ‚jacku’ można niezłe rzeczy zagrać, jak się ma pomysł i odrobinę doświadczenia 🙂
A piłowanie deski kojarzy mi się z mozolną pracą (co oczywiste) i jednak brakiem ciekawych efektów (co z kolei jest w kontrze do piłowania realnej deski).
wydaje mi się że na koncercie Klary Lewis było 10 razy więcej osób niż ktoś zauważył w komentarzach i chyba nie było zakłócania muzyki przez zbiorowy odpływ publiki.
Drugiego dnia był bardzo wysoki poziom wykonawczy i chyba jeszcze lepsza frekwencja.