Sto lat bohatera

W tych czasach sprzedałby pewnie duszę telewizji na skrzyżowaniu Wiertniczej i Augustówki. Czekałem więc wczoraj na jakiś specjalny show w telewizji, na jakiś wielki koncert, news w „Wiadomościach”, nie mówiąc o słowie w kolejnym wydaniu „X Factora”. W końcu Robert Johnson to był ważny człowiek – może nawet najważniejszy dla rozwoju podstawowych XX-wiecznych gatunków muzyki rozrywkowej – rocka, bluesa, ba, nawet heavy metalu. Modelowy songwriter i wykonawca, trzy dekady przezd Dylanem. I przy okazji człowiek wprowadzający do muzyki nieśmiertelne tematy (alkohol, śmierć itd.) oraz najnowocześniejsze taktyki PR-u (opowieść o sprzedaniu diabłu duszy na rozstaju dróg podobno wymyślił i puścił w obieg sam). Wprawdzie spiera się z tą oceną wielu specjalistów, choćby Elijah Wald, który uważa, że bez Roberta Johnsona blues i inne gatunki czarnej muzyki rozwijałyby się równie prężnie, ale umówmy się co do jednego: rock’n’roll potrzebuje tego nieświętego bohatera.

Robert Johnson urodził się 8 maja 1911 roku i przy okazji jest to jeden z najbardziej niepodważalnych faktów w jego biografii, która – przy wszystkich proporcjach – przypomina trochę dzieje Shakespeare’a. Niby żył nie tak dawno temu, ale nie jesteśmy w stanie do końca rozgryźć jego biografii (tajemnicze okoliczności śmierci w wieku 27 lat), nie mówiąc już o źródłach samej muzyki. Nie wiemy nawet, jak naprawdę powinna brzmieć – bo jak twierdził w zeszłym roku Jon Wilde na łamach „Guardiana”, a po nim odnotowała „Gazeta Wyborcza”, nagrania Roberta Johnsona zostały najprawdopodobniej przyspieszone o jakieś 20 proc., by brzmiały atrakcyjniej – albo tak po prostu, choćby ze względu na techniczne niedoskonałości.

Ta płyta zawiera wszystkie 29 piosenek Roberta Johnsona nagrane w czasie dwóch sesji – w San Antonio i w Dallas. Do tego 15 dodatkowych fragmentów – alternatywnych wersji piosenek i krótkich fragmentów. O siedem minut dłużej niż na wydanym 21 lat temu albumie zatytułowanym po prostu „The Complete Recordings” (ten nowy wydłuża dodatkowa wersja „Traveling Riverside Blues” i jakieś drobiazgi). W nowej wersji jest też wszystko od nowa przetransferowane z oryginalnych materiałów przez Stevena Laskera. W takiej dawce muzyka RJ wypada dość monotonnie, ale jeśli słuchać po kawałku i zderzać z twórczością poszczególnych muzyków zafascynowanych Johnsonem, od Keitha Richardsa po Jacka White’a, obroni się jako złoty klasyk muzyki popularnej. Niesamowicie słucha się przede wszystkim utworów wykonywanych niedawno w zupełnie nowych wersjach – choćby „Me And The Devil Blues” znanego z w wersji Gila Scotta-Herona albo „They’re Red Hot” znanego dziś z wykonania Hugh Lauriego vel Dr. House’a. Oryginał pozostaje jednak oryginałem – oczywiście pod warunkiem, że wykonywał go taki oryginał.

A jeśli ktoś potrzebuje jeszcze bardziej oryginalnej wersji oryginału i ma do wydania trochę więcej pieniędzy, może przy okazji rocznicy zajrzeć tutaj.

ROBERT JOHNSON „The Centennial Collection. The Complete Recordings”
Columbia/Sony 2011
10/10
Trzeba posłuchać:
Ile w tym wszystkim jest Jacka White’a, Erica Claptona, ale też Nicka Cave’a, Antony’ego & The Johnsons, Jamesa Blake’a i innych bohaterów kultury muzycznej XXI wieku.