Odhaczono: nowa płyta Pink Floyd
Dziś wychodzi nowa płyta Pink Floyd. W krótkiej recenzji z papierowych łamów pisałem o tym, jaki szmat czasu upłynął od poprzedniej. Całe pokolenie wychowało się z przeświadczeniem o tym, że PF to grupa starszych panów, którzy dawno temu wydawali płyty. Gdy się ukazywał album „The Division Bell”, dotychczas najgorsza płyta w katalogu zespołu, internet wchodził dopiero na Polskie uczelnie, Kurt Cobain szykował się do popełnienia samobójstwa, premier Waldemar Pawlak promował kolorowe garnitury i kulturę disco polo, a w telewizji emitowano właśnie pierwszy odcinek teleturnieju „Jeden z dziesięciu”. Teraz doświadczenie pt. „nowa płyta Pink Floyd” będzie udziałem tej generacji. O ile generacja je zauważy.
Można oczywiście to doświadczenie eonów czasu rozszerzyć na resztę dorobku brytyjskiej grupy. 27 lat minęło od wcześniejszego albumu „A Momentary Lapse of Reason”, moim zdaniem ostatniego, który pokazywał realne ambicje, chęć rywalizacji ze skłóconym z resztą grupy eks-liderem Rogerem Watersem. I pierwszego, który sam odbierałem „na bieżąco”. Wtedy bohaterem polskich skoków narciarskich był Piotr Fijas, w Wielkiej Brytanii rządziła Margaret Thatcher, a Oscara dostał film „Pluton”. Z kolei od ostatniej naprawdę znaczącej i nagranej w pełnym, czteroosobowym składzie płyty Pink Floyd, „The Wall”, minęło lat 35. Gdy wychodziła, Jan Paweł II odbył właśnie pierwszą pielgrzymkę do Polski, wykonano u nas ostatnią karę śmierci, a do kin weszła pierwsza (!) część „Mad Maxa”.
W wypadku „The Endless River” mamy więc do czynienia z wydarzeniem – w trochę innym znaczeniu niż zwykle – epokowym. Czyli przydarzającym się raz na epokę. Żyjący członkowie PF – David Gilmour i Nick Mason – postanowili, jak to bywało już w tradycji grupy („Wish You Were Here”) uhonorować albumem pamięć zmarłego (czy po prostu byłego) członka, Richarda Wrighta. Ekshumowali więc zawartość wielomiesięcznych sesji albumu „The Divison Bell” i postanowili niewykorzystane elementy ułożyć w jedną w miarę spójną całość, powodując tym samym, że Wright doczekał się pośmiertnego występu. Nie mogli poprosić o projekt okładki Storma Thorgersona (umarł rok temu), zamówili więc okładkę u jego partnera z firmy Hipgnosis Aubreya Powella, który z kolei wykorzystał dość kiczowaty projekt Ahmeda Emada Eldina, fana Pink Floyd, który urodził się w roku 1995, będzie to więc pierwsza jego płyta Pink Floyd za życia i w dodatku od razu płyta wykorzystująca jego okładkę.
To właściwie prawie wszystko, co trzeba wiedzieć o stronie technicznej. O jednej istotnej sprawie wspomnę nieco dalej. Teraz słówko o repertuarze tej prawdopodobnie pożegnalnej i z całą pewnością nowej najsłabszej płycie z repertuarem Pink Floyd. Nazywanej przez Masona albumem ambient, co dowodzi tego, że pojęcie „ambientu” – spopularyzowane ledwie kilka albumów PF temu – pozostaje dla dwóch żyjących Floydów czymś nowym i niezrozumiałym. Głównym związkiem z ambientem pozostaje fakt, że Phil Manzanera, jeden z producentów albumu, grał kiedyś z Brianem Eno w jednym zespole. 18 utworów na „TER” to w większości krótkie utwory instrumentalne, na końcu jedna słaba piosenka „Louder Than Words”, po drodze jeszcze odprysk „Keep Talking” w postaci „Talkin’ Hawkin'” z dalszą częścią nagrania syntezatora mowy Stephena Hawkinga. Nie są to jednak utwory o charakterze ambientowym, ale miniatury poprowadzone z reguły partiami gitarowymi Gilmoura, którego późny styl bywa cukierkowy i często dość nieznośny choćby w porównaniu z pomysłami, które miał jeszcze na etapie „Sorrow”. To bardziej solówki niż zbudowane, przemyślane melodie. Towarzyszy im mocna gra Masona z charakterystycznym rodzajem przejść na tom-tomach, jakie pamiętamy jeszcze z koncertu w Pompejach i wcześniej – bodaj jedyna niezmienna część brzmienia Pink Floyd. Barwy klawiszowe Wrighta zdecydowanie przypominają to, z czym mieliśmy do czynienia w końcu lat 70., by nie powiedzieć: to, co było na „The Division Bell”, bo to skojarzenie dość banalne. Słowem: organy Hammonda plus klawiatura Kurzweila (plus jeszcze fortepianowy utwór „Anisina”, który byłby oryginalny, gdyby nie wieńczyło go kolejne solo Gilmoura). Ta płyta jest – to słychać w każdym momencie – odrzutem z sesji „TDB”.
Jednocześnie jest jednak „The Endless River” rodzajem – jak to sobie pozwoliłem ująć – katalogu linków do starego dorobku grupy. Przynosi głównie szereg introdukcji, rzadko jednak wieńczonych jakimś groove’em, jak to wcześniej bywało. Zawiera też drobne odniesienia do „Shine On You Crazy Diamond” z płyty „Wish You Were Here”, współkomponowanej już przez stopniowo nabierającego na znaczeniu Gilmoura i wyznaczającej później – pompatyczny inaczej – kierunek albumów bez Watersa. Ba, nawet odniesień do albumu „The Wall” z nieśmiertelnym chwytem z przytłumioną i zdelayowaną gitarą a la „Another Brick in the Wall” z abecadła dzisiejszego gitarzysty („Allons-y”). Początek płyty (notabene bardzo słaby na poziomie kompozycji „Things Left Unsaid”) i końcówka („Louder Than Words”) to o tyle ciekawa klamra pod względem brzmień gitarowych, że Gilmour przypomina tu rzeczywistego prekursora ambientu i kolegę z prog-sceny ze starych czasów, czyli Steve’a Hillage’a. Tego ostatniego warto by było zresztą posłuchać jeszcze raz, poszukując jakiegoś wpływu na brzmienie Floydów.
Całe to poszukiwanie odniesień zarówno w twórczości Floydów, jak i innych zespołów sceny psychodelicznej (kto dziś pamięta, że na niej zaczynali!) i progresywnej, zabawi z pewnością zagorzałych fanów. Oni też pójdą do sklepu po fizyczne wydawnictwo. Bo tu się zamyka sprawa nowej płyty Floydów.
Otóż „The Endless River” wychodzi od razu w czterech dość audiofilskich z natury formatach (elegancko wydane CD, podwójny LP w wersji gatefold, CD z DVD z dźwiękiem 24 bit, no i CD z Blu-Rayem z dźwiękiem 96/24 i innymi bajerami). I słuchacze z różnych pokoleń będą to sobie kupować na Gwiazdkę nie tylko w ramach „doświadczenia z Pink Floyd”, ale doświadczenia z formatami fizycznymi w ogóle. Floydzi od początku postawili na coś zupełnie innego niż U2. Jako stara marka wiedzą, że są w stanie wyciągnąć z rynku to, co jeszcze ten jest w stanie przyjąć, jeśli chodzi o muzykę na płytach. O – jakkolwiek kiczowatą wizualnie – muzykę z okładką i książeczką, z imponującym dźwiękiem (choć do masteringu albumu miałbym zastrzeżenia – tyle że z ich sformułowaniem czekam na okazję, by sobie tego posłuchać na własnych głośnikach). Pozwoli to odhaczyć nie tylko wydarzenie pt. „nowa płyta Pink Floyd”, ale również doświadczenie „obcowałem z fizycznym nośnikiem” w ogóle. I tu już znacznie trudniej stwierdzić, czy rzecz będzie miała zły, czy może przeciwnie – bardzo pozytywny wpływ na rynek w ogóle. W ten oto sposób staroświeccy Floydzi, kompletnie anachroniczni w świecie po 20 latach nieobecności i najgorsi w historii, mogą mieć w sobie jednak, paradoksalnie, coś atrakcyjnego.
PINK FLOYD „The Endless River”
Parlophone 2014
Komentarze
Wszystko się zgadza… no może za wyjątkiem tego, ze ja akurat wyżej sobie cenię „The Division Bell” niż „A Momentary Lapse of Reason”… no i ostatni wyrok śmierci w Polsce wykonano chyba pod koniec lat 80., a nie 70..
Roger WATERS twierdził, że „PINK FLOYD to ja” i ja temu oświadczeniu przez wiele lat sekundowałem. Pomimo tego, że płyt tej grupy (z Watersem tylko) słucham już jedynie z sentymentu, to jednak wciąż uważam, że ostatnią płytą PINK FLOYD to „The Final Cut”. Bez Watersa ten zespół jest niczym.
Fakt, były jeszcze w latach 80. wyroki śmierci.
A ja mam odczucia ambiwalentne. Z jednej strony zgadzam się z Rafałem Kochanem, że prawdziwy Pink Floyd to tylko skład z Watersem, ale z drugiej mam pewną słabość to Gilmoura z jego gitarą i brzmień takich, jak na TDB, a jeszcze bardziej na solowej „On an Island”.
W jednym z wywiadów a propos reedycji i bonusów, Gilmour (lub Mason, nie pamiętam) wspominał, że PF nie produkowało odrzutów i nie chowało nagrań do szuflady, dlatego na różnego rodzaju reedycjach i delux wersjach w zasadzie nie było żadnych dodatkowych nagrań (prócz wersji demo, albo alternatywnych miksów). Sesje Division Bell chyba były jednymi, które stworzyły muzykę, która z takich czy innych powodów poszła do szuflady. I w takim kontekście dobrze, że ta płyta się ukazała – coś tam zostało nagrane, więc to wydajemy i koniec definitywny zespołu. Obiektywnie stwierdzając słucha się jej przyjemnie – bez rewelacji, ale też bez wstydu. Być może Endless River bardziej by się nadawało jako bonus disc do jakiegoś kolekcjonerskiego boxu The Division Bell. Ale skoro się ukazało osobno – warto posłuchać. Fani bez wstydu postawią na półce, a reszcie to i tak raczej wszystko jedno 🙂
Lubię takich znawców: „Bez Watresa ten zespół jest niczym”, doprawdy zabawne 🙂
Przy okazji przypomniałem sobie, że sir Roger Waters skomponował (sic!) operę, pod pretensjonalnym tytułem „Ca Ira”, której daleko do miana kiczowatej.
@piekut –> Niestety, wygląda na to, że to twierdzenie wcale nie jest tak kontrowersyjne, na jakie wygląda. Niespecjalnie bym bronił „Ca ira”, no i prawda, że trudny charakter ma Waters, ale za to wszystkie trzy jego poprzednie solowe płyty co najmniej nie gorsze, a w niektórych wypadkach lepsze niż PF po rozpadzie. A porozpadowemu PF dość wyraźnie brakuje jakiejś myśli przewodniej, celu, lidera. Najlepsi w każdym razie byli razem. 🙂
Dziwi mnie trochę ta recenzja. Raczej Pańskie oczekiwania. Wydaje mi się, że zapomniał Pan o fakcie, że ta płyta miała być czymś w rodzaju hołdu dla Richarda, to raz. Dwa, z góry było wiadomo, że to nie jest nowy materiał tylko sprzed 20 lat, głównie instrumentalny. Poza tym widzę, że niektórzy staneli na etapie The Wall. To, że zespół zmienia i poszukuje brzmienia wychodzi im tylko na +. Czasy, ludzie, wszystko się zmienia. Wynikiem tego jest ta płyta. Osobiście dla mnie znalazło się tutaj to czego zabrakło w TDB. Patrząc na pozostałe recenzje jest Pan typowym fanem PF – wielbi The Wall (no i resztę sztandarowych utworów jak wish you were here) a na resztę się zamyka. Polecam przesłuchać całą dyskografie 🙂
„Powinni wyrzucić gitarzystę” – pomyślałem przewrotnie, przesłuchując pierwszą połowę utworu „Louder Than Words”.
I tak wolę taki album niż nadchodzące „Forever” Queen.
A jak byś ocenił ten album na tle np. „Made in Heaven” Queen i „An American Prayer” Jima Morrisona i The Doors? O dwa pierwsze albumy Voivod po śmierci Piggy’ego nie pytam – możliwe, że najlepsze z wymienionych. Innych albumów ze zmarłymi muzykami sobie nie przypominam.
Małe uzupełnienie – w momencie nagrywania „Shine On You Crazy Diamond” Syd Barrett był jak najbardziej żywy (zmarł dopiero w 2006 r.), chociaż fakt, że podobno już niespecjalnie w kontakcie ze światem żywych.
„The Endless River”… of cash.
@tatiana.larina –> Prawda. Skrót myślowy. 🙂
@Krasnal Adamu –> Dobre u Floydów jest to (również na tle tych innych płyt), że nawet nie próbowali, ograniczyli ambicje – ot, podarunek.
@backtolife –> Ja wielbię „The Wall”? Przeciwnie. Szczerze mówiąc najbardziej interesuje mnie u Floydów okres przez „WYWH”. 🙂 Co nie zmienia faktu, że „The Wall” w muzyce jeszcze coś znaczyła jako gigantyczny koncept i autotematyczna opowieść o idolu rocka. Potem był jeszcze „The Final Cut”, prawie solowa płyta RW, a dalej trochę takie concept-albumy bez konceptów.
Zapomniałam dodać, że zgadzam się co do okładki. Najgorsza, najgorsza. Samo zdjecie bez tego człowieczka na łódce by jeszcze uszło. A tak? Już wolę nawet latającą świnię czy krowę. Tym jestem najbardziej rozczarowana. Bez Thorgersona to straciło sens. Albo inaczej, okładka jest zbyt dosłowna jak dla mnie ale samo skojarzenie rzeka i łódka jest tak banalne, że aż nie mogę uwierzyć w to co widzę. Ehhh Storm zawsze nadawał PF nutkę … wyjątkowości 🙂
Zawsze byłem przekonany, że Division Bell to pożegnanie i podsumowanie, z tym tekstem. We reached the dizzy heights of that dreamed-of world – ?
Płytę jak posłucham to się w pełni wypowiem.
Teraz tylko mogę trochę powspominać starych Floydów. Kocham „Ciemną stronę”, „Ścianę”, „Wish You… ” nawet „Division Bell” jest strawna. Mam sentyment do „Amused to death” Watersa, jak słucham ten album to jak bym słuchał Pink Floyd.
Mam jednak przeczucie że najnowsza płyta Floydów będzie słaba. Gdyby to było coś wartościowego, to do dawna by już o tym trąbiono.
Mam wrażenie że następuje u muzyków zmęczenie materiału i nie zrobią albo już nigdy albo szybko, coś dobrego. Może to naturalne? Nie da się całe życie tworzyć arcydzieł. Można nagrać ich tylko skończoną liczbę, a potem się wypalasz…
Starzy fani kierowani sentymentem polecą do sklepów i kupią najnowszą płytę Pink Floyd, ale myślę że nawet oni mogą się poczuć rozczarowani.
Widzę tu pewną analogię do U2 i do ich ostatniej płyty. To dno! Kocham U2 za stare płyty, do „Achtung Baby” włącznie. Potem już było nierówno, a ostatnie ich 3 płyty nie licząc tej najnowszej, są średnie. Ale ich ostatnia płyta to dno!
Są reakcje ostrzejsze: http://www.independent.co.uk/arts-entertainment/music/reviews/pink-floyd-the-endless-river-album-review-boring-and-desperately-disappointing-9840601.html
Andy Gill: „Ah, now I remember why punk had to happen”.
@backtolife –>I tu pełna zgoda, nie mogę uwierzyć, jak do tego doszło.
Najlepszą płytą PF po odejściu Watersa, jest „Amused to Death”. 😉
Chyba w Polsce silniejsza jest jednak gwardia U2, niż Floydów, biorąc pod uwagę liczbę i ton komentarzy. A może to dlatego, że nikt płyty za darmo nie udostępniał. Sam myślałem, czytając recenzję w papierowej „Polityce”, że Gospodarz będzie chciał uniknąć najazdu na forum i FB „słuchaczy Trójki”. Ale dobrze, że recenzja doczekała się tutaj rozwinięcia. Co do płyty nie miałem jakiś oczekiwań, mam słabość (każdy jakąś ma) do tych gitarowych zagrywek, więc biorę jak dają. Ale bardzo mi szybko ta płyta „zleciała”. Mało z niej pamiętam.
Nie jestem znawcą, ale zgadzam się z przedmówcą. Amused to death słucham nawet często i z dużą przyjemnością. Trochę może razi upolitycznienie wielu tekstów, ale muzyka i klimat płyty po prostu są na poziomie bardzo nielicznej grupy twórców. Po latach doskonale brzmi dla mnie Dark Side. Kompozycje są może mniej wyrafinowane, ale spójność i siła (i nieustająca aktualność) przekazu sprawiają, że słucham tej płyty z olbrzymią przyjemnością.
Pozdrawiam
Henryk
W odróżnieniu od płyty – recenzja kiepska, ale już dawno doszedłem do wniosku, że szkoda czasu na polemizowanie z podobnymi w internecie. Oczywiście, że to nie największe osiągniecie PF, ale w porównaniu z aktualnie panującą muzyką to prawdziwy skarb. Jednemu może się podobać, a drugiemu nie… jednak zawsze mnie zadziwiają redaktorzy, którzy co prawda nie napisali żadnej kompozycji i nie mają wykszatałcenia muzycznego, ale doskonale widzą, jaka powinna być – po prostu geniusze 🙂 Również powalają mnie ich kategoryczne sądy typu „Gdy się ukazywał album “The Division Bell”, dotychczas najgorsza płyta w katalogu zespołu…” Rozumiem, że to „słowo święte” red. Bartka Chacińskiego, który uważa, że skoro je ogłosił,… to ogólnie obowiązuje. Na szczęście nie , bo dla mnie to jedna z najlepszych płyt PF i co panie redakorze? P.S. Czytam pana recenzje i czasami mam wrażenie, że pana ocena bardzo zależy od zażyłości w wydawcą niż faktycznej wartości wydawnictwa!
Dzień dobry.
Nie będę się ścigał na bycie „WiększymFanemFlojdów” od innych tutaj wypowiadających się osób. Nie zamierzam, też roztrząsać czy PF z RW to PF, czy nie. Jestem fanem PF, a to oznacza, że śledzę losy
„całej rodziny PF”, bez względu kto jest, a kto nie jest w zespole. Szkoda też czasu na wybieranie najlepszej płyty PF. To zabawa dla dzieciaków.
Obie strony i RW i PF bez RW z biegiem czasu coraz bardziej się degenerowały muzycznie udowadniając jedynie, że PF to zespół składający się z czterech muzyków, nie trzech i nie jednego, tylko czterech.
Ale do meritum… Recenzja jak i wiele innych recenzji TER jest tak prosta jak… płyta, którą recenzują.
Nie ma nic prostszego niż zjechać The Endless River, bo i muzycy sami się niejako na odstrzał wystawili. Dodatkowo jest jeszcze jeden smaczek, to pierwsza płyta premierowa od 20 lat, wielu dziennikarzy nie miało jak dotąd okazji publicznie, na bieżąco zjechać płyty Floydów. Trudno oprzeć się takiej pokusie 😉
Zrobić dobrą płytę z outtakes’ów jest niesłychanie trudno i właściwie z góry można przewidzieć porażkę. Z góry można też przewidzieć intencje wydania takiej płyty. Nie, nie są to pieniądze, bo akurat obaj żyjący członkowie PF na brak pieniędzy nie narzekają i często wydają olbrzymie sumy na akcje charytatywne. Intencją wydania płyty jest świadome pożegnanie z fanami. I to jest sedno sprawy. Za całość recenzji mogłoby posłużyć jedno zdanie. TER to płyta dla fanów i pożegnanie z nimi.
Osobiście bałem się tej płyty bardzo. Po trzykrotnym odsłuchaniu myślę, że szału nie ma, ale nie ma też dramatu, można było spodziewać się czegoś dużo słabszego. Szkoda, że niektóre utwory nie są rozwinięte muzycznie i wokalnie. Sekwencja drugiej strony (Sum/Skins/Unsung/Anisia) jest nawet całkiem mocna, choć zgadzam się, ze są to linki do przeszłości (w kolejności Echoes/A Saucerful of
Secrets/Empty Spaces/Us an Them). Niektórych utworów mogłoby w ogóle nie być, dla mnie szczególnie chyba tych z pierwszej strony. Część utworów pozostawia słuchacza zupełnie obojętnym. Całość
płyty jest szkicem i być może po prostu szkoda, że nie ma Wrighta, może wówczas panowie zrobili by coś z tego materiału. Singiel to typowa piosenka Gilmoura, banalna, ale od czasu do czasu, w lepsze
dni 😉 można uchwycić jej urok. Ale powtórzę jeszcze raz: TER to płyta TYLKO dla fanów PF.
PF nie pretendowało do odkrywania i bycia awangardą. I warto prześledzić wywiady z muzykami w tej kwestii. Zawsze stawiali na antygwiazdorstwo i zawsze marzyli o tym aby wydawać płyty niejako anonimowo, unikając wywiadów, dając maksymalnie tyle (i nie więcej) ile nakładały na nich obowiązki marketingowe. Gilmour od lat nazywa PF bestią, którą nie ma ochoty budzić żeby ruszyć w trasę. Od lat mówi, że marzy o chwili, że wyda płytę i nikt na nią nie zwróci uwagi. Zresztą ostatnie tour Gilmoura jest właśnie przykładem antygwiazdorstwa.
Zawartość muzyczną każdy oceni i na pewno fani też będą podzieleni.
Zarzut o wydaniu płyty na czterech formatach jest zabawny. Przecież nie trzeba kupować wszystkich czterech. Osobiście lubię, jak zespół żegna się ze mną porządnie wydaną płytą, a nie np. aplikacją na smartfona 😉
Okładka fatalna 😉 , jedyne co ją broni to niemal tradycyjny brak tytułu i nazwy zespołu na froncie okładki.
Nigdy nie kieruję się recenzjami muzycznymi, bo uważam, że są bez sensu. De gustibus…
niestety, ten dysk to musztarda po obiedzie i i tak tez smakuje…
p.s.
ale, nie tylko ja, wiem, ze flojdzi zrobili znakomite plyty, jak n.p. „ummagumma”
@Maciek_Krakow –> Mimo wszystko dzięki, ale ponieważ nie ustaję w prostowaniu stereotypów, krótko się odniosę:
1. „Nie napisali żadnej kompozycji” – nieprawda, co stwierdzam z pewnym rozbawieniem (no bo niby skąd Komentator ma wiedzieć). Choć nieprawdą jest też, że trzeba napisać utwór, by oceniać utwory innych.
2. „Słowo święte” – oczywiście, że nie, wygłaszam swoją opinię na takich samych prawach jak Pan – proszę założyć blog, zacząć pisać do gazet i po 20 latach sprawdzić, czy ktoś to jeszcze będzie czytać.
3. „Dobre recenzje za zażyłość z wydawcami” – to bardzo poważny zarzut i brzydki, jeśli się go rzuca bez pokrycia, więc jeśli emocje Panu opadną i spotkamy się przypadkiem na jakimś piwie/herbacie, chętnie opowiem o liście znajomych obrażonych. A może z wydawcą krytykowanych Floydów paradoksalnie łączy mnie zażyłość większa niż z innymi, ocenianymi lepiej? Miło jest na przyszłość brzydkie zarzuty trzymać dla siebie.
@mystek –> dzięki za obszerny komentarz, cieszę się, że na końcu w wielu punktach się jednak zgadzamy, chciałbym tylko stanowczo zaprotestować przeciw temu, że krytykuję wydanie albumu w 4 formatach. Przeciwnie, to była pochwała – przynajmniej przez kontrast z U2, bo uważam, że jakkolwiek błaha, jest ta płyta dla niektórych jedyną okazją kupienia prawdziwego fonogramu – coś jak z akcją broniącą sprzedaży książek. A na takich gestach m.in. trzyma nasza muzyczna cywilizacja. Ten wątek będzie zresztą – mówiąc językiem Andrzeja Chłopeckiego – kontynuowany.
Poza tym – tak na marginesie – przy okazji TDB nie tyle sam pisałem o Floydach, co byłem wydawcą gazety, która o tamtym albumie obszernie pisała. Więc neofityzmu mi tu proszę nie sugerować 😉
Dodam tylko bo moze to wyraznie nie zabrzmiało. Moje oczekiwania nie wykraczały poza to, że usłyszę niepublikowane dotąd nagrania. Ci którzy spodziewali się kolejnej Dark Side lub choćby WYWH lub przynajmniej jakiś objawień muzycznych są albo dziecinni albo z innej planety, albo żyją ciągle w XX wieku. Płyta obiektywnie nie jest mocna, nie ma szału i fragmentami jest nudnawa. Z drugiej strony ta płyta jest tylko dla FANÓW, ostatnim pożegnaniem i to się liczy. Mogło być o wiele gorzej, dlatego czuję się usatysfakcjonowany. Ważne jakie mieliśmy oczekiwania i czy płyta je spełnia. Moje oczekiwania spełnia, nie ma dramatu. Z formatem faktycznie nie zrozumiałem.
never forget…ale nie pamietam w ktorym to bylo roku, siedemdziesiatym czwartym? piatym? spiker polskiego radia (III) zapowiada:
” a teraz gra…zespol pinka flojda!”
wolf biermann, mowiac kilka dni temu w bundestagu, ze to on obalil mur berlinski swoja gitara, ma jednak odrobine racji…dlatego tez w korei polnocnej muzyka pop jest nadal zabroniona, a na obszarach, ktorymi zawladneli extremalni islamisci, za sluchanie rocka, wieszaja…
mury jerycha? hm…
“The Division Bell”, dotychczas najgorsza płyta w katalogu zespołu,”
” i z całą pewnością nowej najsłabszej płycie z repertuarem Pink Floyd.”
Na szczescie Oni juz nic nie musza.
Lubię Pink Floyd z i bez Watersa. Sztuki w ogóle, a muzyki w szczególności nie analizuję i nie zastanawiam się dlaczego, w jakim celu i co autor miał na myśli. No chyba, że to tzw. sztuka zaangażowana.
A Waters się angażuje, i wg mnie dość niefortunnie:
http://www.salon.com/2014/03/17/roger_waters_why_i_must_speak_out_on_israel_palestine_and_bds/
@byk.
12 listopada o godz. 4:31
Z tego, co pamiętam, „kamanda pinka flojda” znalazła się w zapowiedzi spikera relacjonującego koncert PINK FLOYD w ZSRR pod koniec lat 80. w ramach ich światowego tourne po wydaniu „A Momentary Lapse…”.
Płyta „Ummagumma” jest jednym z największych dokonań w muzyce rockowej, ale, jak można wyczytać chociażby z komentarzy do tego wpisu, dla wielu odbiorców zespół ten jest wielki dzięki „Dark Side…”. Podejrzewam, że ci fani średnio podzielają twój entuzjazm związany z tym wydawnictwem.
@Sheli.
Nie ma potrzeby (wręcz jest to uznawane, i słusznie, za oczywisty błąd metodologiczny), byś analizował(-a) sztukę i zastanawiał(-a) się, co jej autor miał na myśli. Wystarczy analiza samego dzieła artystycznego.
A co do Watersa, możesz wyjaśnić na czym polega Watersowa „niefortunność” w angażowaniu się w sprawę palestyńską?
Proszę mi wybaczyć jeżeli poczuł się Pan dotknięty, ale naprawdę dobrze wiem jak funkcjonuję recenzję w większości pism. Czasami wręcz zastanawiam czy dotyczą tej samej płyty, której słuchałem:) Nie wiem ile razy przesłuchał Pan nowy PF, ale ja po 6 razie nie mogę się od niego uwolnić. Choć muszę przyznać, że po pierwszym odtworzeniu miałem mieszane uczucia. Oczywiście wolałbym aby PF nagrali nowy album, ale obaj wiemy, że nie ma już takie możliwości 🙁 Najczęściej powtarzany zarzut dotyczący tego krążka to fakt, że powstał z odrzutów i to już ma głównie świadczyć, że musi być zły. A może po prostu powstał z muzyki wtedy niewykorzystanej, ale równie dobrej (dla mnie „Division Bell” to świetny album, który swym klimatem nawiązuje do lat 70. Często ten fakt sprawia, że dziennikarze go nie łapią, bo dla nich muzyka zaczęłą się w roku 1980) W każdym razie śmieszą mnie te wszystkie krytyczne recenzje (to samo było z ostatnim CD D. Gilmoura), bo za chwilę “The Endless River” pokryje się platyną na całym świecie 🙂 Co do pierwszego zdania to chętnie Panu opowiem przy piwie w Krakowie – zapraszam 🙂
Sądzę, że problem podstawowy przy recenzowaniu tego typu płyt polega na zderzeniu się z jakimś pomnikiem i albo skala oczekiwań jest wysoka i/albo dotychczasowy bądź historyczny poziom nagrań każe przyjąć zupełnie inną skalę ocen do recenzowanych płyt w/w. Symptomatyczne jest święte oburzenie fanów Pink Floyd czy U2 – jako fani mają prawo do innej oceny pracy ich idoli. Recenzent starający się obiektywnie oceniać (np ostatnie) płyty tych zespołów nie może nie odnieść się do tego że taki Pink Floyd popełnił takie płyty jak The Piper at the Gates of Down czy Dark Side of the Moon a U2 Achtung Baby czy War – ustawiając sobie poprzeczkę na niebotycznym poziomie. W przypadku Pink Floyd dodatkowo dochodzi aspekt „średniego” zorientowania fanów w tym co dzieje się w muzyce obecnie choć i fani U2 owinęli się w kokonie ignorancji i bałwochwalczego uwielbienia swojego ukochanego zespołu jakby już nie dostrzegając tego że ci nagrywali najlepsze swoje płyty gdy bacznie obserwowali ówczesną muzykę i czerpali co najlepsze od młodszych – dziś są parodią samych siebie. I jeszcze jedno – oba zespoły były w momentach wydania swoich najważniejszych płyt prekursorami tworzącymi nową jakość i skazującymi się tym samym na niezrozumienie czy zdumienie – dzisiaj ich fani chcą „starego dobrego Pink Floyd i U2” – a te zespoły z radością im tego dostarczają. I tym samym muzyka pop traci swą świeżość, jakość i najważniejszą cechę – młodzieńczość i żywiołowość. I dlatego tak pięknie po latach wygląda kariera The Beatles.
2/oba nurty w tworczosci tego zespolu uwazam za interesujace; niedawno zmarl basista grupy „cream”, bez takich formacji nie jest chyba pf do zrozumienia jako calosc;
1/nie, to byl spiker polski i ja to slyszalem; potem to sie rozroslo, bo trafilo gdzie trzeba;
wielu rosjan uczylo sie wtedy poksjiego, aby czytac „radar”, „jazz” i tym podobne pisma..polska byla wtedy takim oknem na zachod
sorry za bledy, ale pisze w drodze, na kolanach i trzesie
@czesc.marek
Ja jednak nie porównywałbym PF z U2. Poziom artystyczny obu grup wyraźnie się różni. Najlepsze płyty U2 nie mogą się równać z średnimi dziełami PF (np. „Animals” czy „The Wall”), nie wspominając o tych najlepszych z przełomu lat 60. i 70. Nawet ta ostatnia, niepotrzebna i nudna jak flaki z olejem „odrzutowa” płyta PF jest o nieba lepsza od tej najnowszej U2.
Poza tym U2 nigdy nie było prekursorskie. Niby w jakim elemencie rockowej estetyki? Owszem, ich najlepsze albumy z lat 80. ciekawie wpisały się w modną wówczas NOWĄ FALĘ, ale czy to były pionierskie dokonania? Bez jaj…
@ Rafał Kochan
„komanda pinka flojda” pojawiła się jednak po raz pierwszy w zapowiedzi utworu „Deńgi, deńgi” zamieszczonego w sowieckim periodyku płytowym (do nabycia m.in. w kioskach Ruchu), który wyglądał jak książka i składał się z pocztówek grających we wspólnej oprawie. I była to pierwsza połowa lat 70-ych.
Autopoprawka: oczywiście „Money” po rosyjsku, w poprawnej transkrypcji to „dien’gi”.
@wogo.
Dzięki za info.
@Rafał Kochan
Chyba nie a sensu porównywanie obu grup, obie w swoim czasie miały olbrzymi wpływ na popkulturę, obie też od wielu wielu lat są wydmuszkami, nie ma żadnego progresu a jedynie odtwarzanie i popłuczyny po starych dokonaniach. Słuchanie ich ostatnich dokonań to jakiś muzyczny onanizm, nie mam ochoty na słuchanie ani jednego ani drugiego, bo zbyt dużym szacunkiem darzyłem ich kiedyś – tak samo przykro było oglądać tłustego Maradonę biegającego po boisku – po co? Uważam też że Achtung Baby i Zooropa to płyty wielkie – a ich muzyka wówczas mimo czerpania od innych – inspirowała i wpływała na wiele karier zespołów. Inna sprawa że The wall po prostu nie lubię, choć obiektywnie należy uznać ją za ostatnią ważną płytę PF. Zawsze żałuję że te zespoły nie mogą się rozpaść w dobrym momencie, może zwyczajnie 10 lat to szczyt możliwości twórczych i po 40tce zwyczajnie… nie wypada. No chyba że się jest Nickiem Cave’m czy Johnny Cashem.
@byk
A propos przekręcania i błędnej wymowy nazw zespołów i nazwisk wykonawców m.in. przez spikerów. Pamiętam zapowiedź w „Powtórce z rozrywki” (Program III): „A teraz utwór zespołu Asia” (wymowa jak w Joasia). Szczyty w tej dziedzinie osiągnął jednak tłumacz książki Charlesa Reicha „Zieleni się Ameryka”: m.in. „muzyka Procola Haruma” i „piosenki Joniego Mitchella”. A był nim jeden z aktualnych blogerów „Polityki” – Daniel Passent.
Do Rafał Kochan:
Angażowanie się w sprawę palestyńską w taki sposób jaki robi to pan Waters i jemu podobni to delikatnie mówiąc naiwność. Prawda jest brutalna i jednocześnie bardzo prosta: militarna dominacja Izraela i wynikające z niej skutki gwarantują trwanie tego kraju, oczywiście możliwe są pewne kompromisy, ale obawiam się że strona arabska nie jest nimi zainteresowana.
@Piekut.
Czyli w jaki sposób? Bo nadal nie rozumiem na czym polega ta naiwność?
Ponadto, skoro jest to naiwne i odmawiasz prawa do demonstrowania swojego sprzeciwu przez różnych artystów, to mam taką nadzieję, że konsekwentnie nie widzisz sensu ich angażowania się w wielorakich innych inicjatywach, jak np. wojna w wietnamie w latach 60.; wojna o Falklandy; polski punk i niezgodę na system komunistyczny w Polsce czy akcje przeciwko polityce Thatcherowskiej?
Sprzeciw niektórych artystów uważam często za niegodziwy – np. zachowanie Jane Fondy, która paradowała w Wietnamie w hełmie Armii Północy to zwyczajna zdrada. Bunt tzw. polskiego punka to trochę dęta sprawa (ale niezgoda na tamten system jak najbardziej słuszna); akcje przeciw polityce pani Thatcher oceniam różnie, choć większość negatywnie.
A wojna o Falklandy? Tylko pogratulować takiej stanowczości jak brytyjska.
To, że ktoś jest artystą nie oznacza, że nie może być głupcem.
@piekut.
W dalszym ciągu wyrażasz kategoryczne opinie wartosciujące bez podania konkretnych argumentów. W dalszym ciągu nie wiem, dlaczego jakiś artysta jest dla ciebie głupcem. Póki co, zaobserwowałem, że stosujesz podwójne standardy w tych ocenach. Sprzeciw wobec tzw. komuny w Polsce uważasz za słuszny, ale już niezgodę na prowadzenie polityki przez Izrael wobec Palestyny traktujesz jako głupotę.
Sorry, ale nie jestes wiarygodny w głoszonych poglądach.
Swoje zdanie mieć możesz – to oczywiste, ale co z tego wynika, skoro zaprzeczasz sam sobie?
„The Endless River” to najlepszy album w historii zespołu.
http://najlepsiznajlepszyh.blogspot.com/2014/11/pink-floyd-endless-river.html
Autor tej recenzji chyba oszalał.
@Rafał Kochan –> albo raczej napisał najlepszą recenzję krytyczną tej płyty przez ironiczne zagłaskanie. 🙂
Nie chcę być przesadnie złośliwy, ale jego (autora tej recenzji) depresja wywołana śmiercią Wrighta spowodowała jednak pewne konsekwencję chorobowe.
Ale…. w sumie, jeśli komuś tak się wydaje? Skoro ta płyta aż tak wznieciła jego dumę z bycia odbiorcą najnowszego dzieła PF? Pogrążmy się zatem w rozterkach…
Rafał Kochan: To chyba oczywiste, system obowiązujący w Polsce do 1989 roku uważam za zły; tak samo poglądy i działania najbardziej wpływowych organizacji politycznych Palestyny (czy szerzej krajów arabskich) uważam za zagrożenie dla cywilizacji zachodu – stąd moje poparcie dla polityki Izraela. Nie widzę tu żadnych podwójnych standardów!
@piekut. Analogia wyglada zupełnie inaczej. Islam i kraje arabskie nie są żadnym zagrożeniem dla Zachodu. Chyba czytasz zbyt dużo podszytą wirtualną paniką opracowań zakutych łbów z kręgu tradycjonalistyczno-konserwatywnego.
Wracając jednak do muzyki. Akcja WATERSA ma cel złagodzenia napiętych stosunków między zwaśnionymi stronami. Jeśli uważasz, że jest to głupota, bo Palestyńczycy (wraz z innymi krajami arabskimi) są zagrożeniem, nie tylko dla Izraela, ale całej cywilizacji Zachodu, i legitymizujesz tym samym opresję, poniżanie i zabijanie ludzi, islamistów, to nie jest nam po drodze. I pozostańmy na tym etapie, póki mam jeszcze cierpliwość do prowadzenia tej rozmowy w oszczędnych słowach.
@Rafał Kochan No tak, taki ISIS nie jest żadnym zagrożeniem – wolne żarty? Widzę, że argumenty masz kulawe za to potrafisz prawić kwieciste epitety.
W każdym razie życzę zdrowia i bez odpowiedzi.