Z gramofonem i łopatą cz. 2
Przed Wszystkim Świętymi ta łopata brzmi może nieco mroczniej niż zwykle, ale druga dziesiątka premier z okolic października czeka. Płyty złe, dobre, przeciętne, zaskakujące, przewidywalne, ładne, brzydkie i nijakie. W skrócie choćby, żeby zasygnalizować rozmiary tego jesiennego wysypu nowości.
TYMON & TRANSISTORS „Rock’n’roll”
Agora 2014, 6/10 ♫
Trzeba posłuchać: „Space Oddity”, „Come As You Are”.
Choć to zestaw coverów (wykonawców konsekwentnie uznawanych przez Tymona Tymańskiego za punkty odniesienia, m.in. The Beatles, Joy Division), mówi o głównym bohaterze tej płyty więcej niż jego autorskie zestawy. Mówi mianowicie to, że spoważniał. To jedna z niewielu płyt Tymona nagrana bez dystansu czy zgrywy, choćby w minimalnym zakresie. Piosenki zostały ukochane, ich wersje przedstawione z całą pieczołowitością, i nawet jeśli idą w wolty stylistyczne – np. jazzowe „Come As You Are” Nirvany czy elektroniczny, samplowu „Autopilot” Queens of the Stone Age – to różnica konwencji nie ma nas rozbawić, co najwyżej zabawić. Liczni goście – Natalia Przybysz, Wojciech Waglewski, Katarzyna Nosowska – tym razem służą raczej utrzymaniu się w stylistycznych ramach profesjonalnego wykonania, pod tym względem to antyteza luzackiego zgromadzenia na parodystycznej płycie „P.O.L.O.V.I.R.U.S” Kur.
SPYRA „Staub”
Butterfly Collectors 2014, 7/10 ♫
Trzeba posłuchać: ciepłego brzmienia starych syntezatorów, to robi różnicę. „Ecce homo”, jeśli chodzi o konkretne utwory.
Wolfram Spyra to dawny partner muzyczny Pete’a Namlooka, nieco młodszy od tego ważnego artysty sceny ambient. Tu Spyra prezentuje się w syntezatorowych podróżach w najlepszym stylu szkoły berlińskiej. Ciepłe brzmienia, piękne modulacje, całość oparta na sekwencjach syntezatorowych, w dużej mierze generowanych na odkurzonym, prostym Rolandzie Juno 6. Słychać tu zdecydowanie nowsze instrumenty, np. używanego w finale „Staub” Kaoss Pada. Ale i stare pogłosy, brzmienie analogowe (z nieodłącznym szumem w tle), no i kulturę pracy z nieco innej epoki.
JAZZPOSPOLITA „Jazzpo!”
Postpost 2014, 8/10 ♫
Trzeba posłuchać: „Lot”, „Dobrze jest mieć odznakę”.
Świat bywa zaskakujący, co potwierdza przypadek Jazzpospolitej, eklektycznej brzmieniowo grupy, która teoretycznie – mocno ukochana przez krytykę na początku kariery – powinna się przestać rozwijać i osiąść na laurach. Tymczasem wydała najlepszą płytę w dyskografii, z tematami fortepianowymi i gitarowymi, które lokują ją gdzieś pomiędzy Jaga Jazzist a Contemporary Noise. A do takiej, nieco pachnącej romantyzmem, melodyjnej stylistyki z pogranicza jazzu mam zwyczajnie słabość. Nie jest to album odkrywczy, nie jest modny, ma mały współczynnik ‚cool’ przy sporej muzykalności, dobrej produkcji (Jan Smoczyński) i oparciu na coraz lepszej technice. Może więc zbierać złe recenzje, którymi jednak nie należy się przesadnie przejmować i trzeba sprawdzić samemu.
ARETHA FRANKLIN „Sings the Great Diva Classics”
RCA 2014, 5/10 ♫
Trzeba posłuchać: Na pewno można.
Jedna z ostatnich wielkich żyjących wokalistek soulowych zbiera gwarancje emerytalne, czyli – jak wcześniej choćby Rod Stewart – zarabia na standardowym repertuarze, nie stroniąc przy tym od współczesnych standardów: „Rolling in the Deep” z repertuaru Adele czy „No One” Alicii Keys. To niebezpieczne zajęcie, bo stawia utytułowaną Franklin, punkt odniesienia dla śpiewającej covery młodzieży, po przeciwnej stronie – niemalże w roli uczestniczki talent show. Każąc jej stanąć w szranki z dzisiejszym wypolerowanym popem. Ja bym się na miejscu starszej pani w ten sposób nie bawił, bo efekt jest taki, że „Rolling…” nie robi na mnie nawet w połowie tak dobrego wrażenia jak oryginał, a zaczynam w tej wersji słyszeć przyzwyczajenia do ozdobników charakterystyczne dla innej epoki. Z całym szacunkiem i sympatią dla divy.
WOJTEK TRACZYK „Dziękuję, dobrze”
UZF Records 2014, 7/10 ♫
Trzeba posłuchać: „Dom”, „Zaćmienie”.
Zapracowany muzyk drugiego planu, czyli świetny (kontra)basista Wojtek Traczyk (Gaba Kulka, Muzykoterapia, Tworzywo Sztuczne itd.), wychodzi na solo. Z interesującym materiałem, w którym, jeśli czasem coś mi zawadzało, to tylko niebezpiecznie surowe wokale – blisko i z ekspozycją wszelkich niedociągnięć. Może miało być w stronę Wyatta, może niedbałości, może lekkiego nadpsucia? Nie wiem. Jeśli to ostatnie, to w sumie może i przyciąga uwagę. To nie „Voice of Poland”, doceńmy elegancję i oszczędność środków, wreszcie kompozycje Traczyka, które spokojnie mógłby zacząć sprzedawać młodszym kolegom. Przypomina mi to dobrymi cechami choćby działania Jacka Lachowicza. A reszta elementów tej śmiałej płyty? Dziękuję, dobrze.
DR MISIO „Pogo”
Universal 2014, 5/10 ♫
Trzeba posłuchać: „Pedagogika”.
Poprzednia płyta mną, najogólniej mówiąc, nie wstrząsnęła, ta od strony muzycznej podoba mi się nieco bardziej. Jest bardziej spójna, gra zespół, a Jakubik albo coraz lepiej gra tę rolę, albo grać już – po długim koncertowym przetarciu – przestał. Choć lekka pretensja w niektórych tekstach wywołuje skojarzenia z Comą, a to w pewnym sensie skojarzenia również aktorskie. Górą pozostaje tu „Pedagogika” Świetlickiego – i na poziomie tekstu, i ekspresji wokalnej lidera. Zabawny przypadek: druga płyta, ale wszystkim uczestnikom projektu bez pytania o wiek dalibyście więcej. Od razu słychać, że oldboje dla oldbojów.
O’DEATH „Out of Hands We Go”
Northern Spy 2014, 6/10 ♫
Trzeba posłuchać: „Roam”, „Wait for Fire”, „Apple Moon”.
Kupowanie płyt po wytwórni (w tym wypadku Northern Spy) nie zawsze popłaca. O’Death prowadzeni przez Grega Jamie (gitara, śpiew) to zespół z kręgu folk-rocka z lekko mrocznymi inklinacjami. Zbierają niezłe recenzje w rodzinnej Ameryce, ale z mojej perspektywy to druga liga, którą jesienią przysypią lepsi. Przede wszystkim zarówno same kompozycje, jak i strona wykonawcza, wydają mi się trochę schematyczne. 3-4 piosenki do zgrania, resztę niestety zapomina się błyskawicznie. Zbyt średnie, żeby się pastwić, zbyt średnie, by z tym żyć.
THURSTON MOORE „The Best Day”
Matador 2014, 8/10 ♫
Trzeba posłuchać: „Speak to the Wild”, „Forevermore”, „Grace Lake”.
Sonic Youth na autopilocie. Samo się włącza w różnych działaniach dawnych członków. A to chyba najbliższy estetyce SY album Thurstona Moore’a, z dwoma długimi utworami na początek i żelazną dyscypliną w grze Steve’a Shelleya na perkusji, który zachowuje się dokładnie jak w rodzimej formacji. Nie inaczej z Moore’em. Najlepszym momentem wydaje się rozciągnięta piosenka „Forevermore”, dość chyba osobista, gdy chodzi o tekst, tylko czy to o pokazanej na okładce matce, czy o kochance, albo byłej żonie? Muzycznie całość porównywana bywa z „Sonic Nurse”, ale moim zdaniem bardziej końcówka lat 80., no i jednak oczko niżej na skali niż ówczesne albumy. Choć dużo przyjemności ta płyta przynosi bez wątpienia
STEVE REICH „Radio Rewrite”
Nonesuch 2014, 6/10 ♫
Trzeba posłuchać: „Electric Counterpoint”.
Nową płytę Reicha kupić należy ze względu na gitarowy „Electric Counterpoint” w wykonaniu Jonny’ego Greenwooda. Świetną i moim zdaniem rywalizującą śmiało z klasyczną wersją Pata Metheny’ego – choć zupełnie inną, bardziej miękką, zagraną z wyczuwalnym pod matematycznymi repetycjami rytmicznym feelingiem z kręgu bluesa/reggae. Ale zarazem bardziej, hm, elektryczną. Nowej płyty Reicha nie należy za to kupować ze względu na nowy utwór „Radio Rewrite”, w którym nie ma ani ciekawej obróbki zapowiadanych tematów z Radiohead, ani udanej nowej kompozycji Reicha.
LAETITIA SADIER „Something Shines”
Drag City 2014, 6/10 ♫
Trzeba posłuchać: „The Milk of Human Tenderness”.
Na solowej płycie dawnej (współ)liderki nieodżałowanego Stereolab niby wszystko jest takie samo jak na dawnych płytach tego zespołu. Pląsający bas, eteryczne wokale, także po francusku, wreszcie syntezatory, nawet orkiestrowe aranże jak z lat 60. A jednak nic z tego nie jest ułożone z taką dyscypliną jak w Stereolab. Melodie są rozwleczone, rytmika się rozłazi, instrumentów jest za dużo, a pojawiający się tu włoscy muzycy ewidentnie należą do jakiegoś klubu starego Stereolab. Choć i to, co z tego zostaje, wystarczyło, by mnie – jako miłośnika tej formacji – zatrzymać przy nowej Sadier choć na chwilę. Bo ładne to jest w dalszym ciągu. Chciałoby się powiedzieć: ciszej nad tą trumną, ale w wypadku zespołu, którego karierę zakończył zupełnie realny zgon trochę się to nie godzi. Poza tym ten wpis trafi do blogosfery na czas, gdy świat jedzie zapalać znicze, a nie słuchać muzyki, więc może i tak będzie cicho.