Odkryto kolejną plantację
Zainspirowany wczorajszą długą wymianą zdań na temat grupy U2, włożyłem na wieczorne – też wczorajsze – 10-lecie HCH w Barze Studio (serdeczne dzięki dla słuchaczy, szczególnie tej ostatniej grupy, która wytrzymała z nami do końca) okolicznościową koszulkę. Obawiałem się jednak odrobinę wizyty co bardziej zagorzałych fanów Bono, a koszulka – relikwia z dawnych czasów – dawała przynajmniej minimalną ochronę przed potencjalnym pomidoro- albo rękoczynem. A ponieważ dodatkowo jest biała, niech posłuży tu jako sygnał do zawieszenia broni. Posłuchajmy sobie razem Roberta Planta.
Byłem z tym Plantem wywoływany do tablicy już kilkakrotnie. I powiem tak: sympatia naszej tradycyjnej, rockowej publiczności na pstrym koniu jeździ. Rzadko też ma coś wspólnego z merytoryką, niestety. A dużo ze sportowym kibicowaniem. Dlatego rozumiem odgłosy „Nic się nie stało”, gdy grupa U2 nagra groszy album. Ale nie rozumiem, dlaczego podobny kult w naszym kraju nie otacza na przykład Roberta Planta – wokalisty kochanej u nas grupy, który jednak, kilka tylkorockowych wkładek o Led Zeppelin później, niespecjalnie polską publiczność pociąga. Weźmy płytę „Raising Sand” z Alison Krauss. Bardzo mocny album, laureat Grammy i czołówki list bestsellerów nie tylko w Ameryce, w Polsce doczekał się spóźnionej premiery, umiarkowanej sprzedaży i niewielu recenzji. Nie ma nawet oddzielnego artykułu na rozbudowanej wszak krajowej Wikipedii. Coverowy „Band of Joy” – bardzo porządna płyta, świadcząca o osłuchaniu autora – też przeszedł bez wielkiego echa, a już na pewno bez honorów w rodzaju złotych płyt, choć doczekał się już w miarę regularnych emisji w radiu, premiery o czasie, notki na tym blogu, a w „Polityce” notowaliśmy go na liście najważniejszych zagranicznych premier roku. Nowy „lullaby and… The Ceaseless Roar” najbardziej z całej tej serii pasuje na łamy Polifonii, co zdaje się stali czytelnicy tego bloga odczytali wcześniej niż ja sam.
Dlaczego? Bo to kolejna płyta, która stara się wybudować pomost między tradycją Ameryki (blues, folk) a wpływami muzyki afrykańskiej. Plant jest może mniej skupiony na źródłach z Czarnego Lądu niż np. Ry Cooder, ale sama koncepcja jego nowego albumu: powiększenie sekcji rytmicznej o afrykańskie perkusjonalia i – już mniej już banalne – zatrudnienie mistrza gry na ritti (jednostrunowe skrzypce), to wszystko na kilometr pachnie bardziej popularnym potraktowaniem tematu. Zresztą dodajmy dwa do dwóch: kto miałby to zrobić, jeśli nie były muzyk Led Zeppelin, ukochanego zespołu Tuaregów z Tinariwen. Tak oto stanął więc Plant gdzieś pomiędzy coraz popularniejszymi muzykami z Afryki a docenianymi przez krytykę muzycznymi projektami Coodera i Scorsesego (dokument filmowy „Podróż do domu”).
Zaczyna się więc żywiołowo, brawurowo nawet – od tradycyjnej pieśni „Little Maggie” w wersji multikulti, gdzie rockowo-bluesowa materia spotyka się z kulturą muzycznej Afryki (i jeszcze zabłąkaną elektroniką). A potem temat wraca jak refren – choćby w podbitym orkiestrą smyczkową „Embrace Another Fall”, gdzie lider wykorzystuje know-how swojego głównego współpracownika na tej płycie – brytyjskiego gitarzysty Justina Adamsa. Ten ostatni kulturę afrykańskiego grania i jej przenikania na Zachód zna świetnie – dość powiedzieć, że był członkiem prekursorskiej grupy Jah Wobble’a Invaders Of The Heart, gdy jeszcze temat nie był tak modny jak dziś, a potem producentem właśnie Tinariwen. Błyszczy też piękną fakturą akordów w „Somebody There” – zresztą jednym z atutów tej płyty w stosunku do spłaszczonej większości dzisiejszej muzyki rockowej (U2 daję na razie spokój od tej strony, niech wydadzą fizyczna wersję) jest misterna praca nad brzmieniem – a zaraz potem unowocześnionym spojrzeniem na tradycję wczesnych gitarowych utworów amerykańskich w „Poor Howard”, ogrywając ją na zmianę z tą afrykańską aż do kompletnej dezorientacji. Ten ostatni utwór – przeróbka klasyka, który śpiewał Lead Belly – kryje zresztą zaplecze dla tytułu niniejszej notki, słowa All I want in this creation, Pretty little wife and a big plantation.
Paradoksem tej ostatniej blogowej sekwencji wpisów jest to, że Plant (i Adams) dorzucili tu kilka momentów, które spokojnie mogłyby się pojawić na płytach U2, w okolicy „Rattle and Hum”, albo i wcześniej. Oczywiście po trosze jest to efekt uboczny falsetowego śpiewu wokalisty Led Zeppelin, ale partie gitarowe w takim np. „Rainbow” pokazują, gdzie styl The Edge’a jednak zazębiłby się (mimo jego znanego choćby z filmu „Będzie głośno” kompleksu „braku bluesowych korzeni”) z tradycją bluesową. A zatem hybryda Zeppelin-U2 gotowa. Tym bardziej, że oczywiście Plant jest zbyt wielki i rozpoznawalnym tonem w wokalistyce, żeby się nagle z kimś tak zwyczajnie pomylił.
Jeśli czyta te słowa jeszcze jakiś zagubiony czytelnik listy dyskusyjnej U2, chciałbym w tym miejscu zwrócić mu uwagę na to, co w ofercie omawianej tam grupy pozostaje jednak dość płaskie, tu jest wielowymiarowe. Chodzi mianowicie o pomysły, koncepcje, idee muzyczne. Album Planta to z pewnością nie jest szczyt wszystkiego, daleko mu do ideału, znajdzie się tu parę nużących, albo zwyczajnie słabszych kompozycji. Pod wieloma względami wolę wziąć do ręki jedną z ostatnio wydanych afrykańskich płyt (co było pewnie słychać wczoraj w Barze Studio). Ale to album bardzo ciekawy, jest na nim co analizować i czemu się przyglądać. Niesie w sobie to, co zwyczajowo lubią krytycy (więc zapewne jej odbiór wśród recenzentów może być o ton cieplejszy, zdarzyły się już, choćby w magazynie „Uncut” recenzje superentuzjastyczne), czyli wpisanie się w historię kultury muzycznej ostatnich stu lat świata rozrywki, od Lomaxa, po Tinariwen. A przy tak długiej drodze twórczej, jaką Plant przeszedł, to powód do olbrzymiego szacunku. Poza tym ta nazwa grupy towarzyszącej liderowi: The Sensational Space Shifters – Sensacyjni Zakrzywiacze Przestrzeni? Jeśli dobrze to tłumaczę, to dawno nie słyszałem tak trafnej nazwy zespołu – zresztą bez urazy dla tak dobrej nazwy, jaką jest U2.
ROBERT PLANT and THE SENSATIONAL SPACE SHIFTERS „lullaby and… The Ceaseless Roar”
Nonesuch 2014
Trzeba posłuchać: „Embrace Another Fall”, „Poor Howard”, „Up On The Hollow Hill”, do tego najbardziej eklektyczne podróże muzyczne w zestawie, czyli pierwszy i ostatni utwór.
Komentarze
Czyli jednak da się sensownie napisać krytycznie o U2? 😉 Wczorajszy wpis był hejterski, stąd wk…nie. A co do Planta i Zeppów – zapewniam, że dla 90% fanów U2 to świętość. I nie, rękoczynow nie uskuteczniamy – zwłaszcza ci starsi, trochę powoli mniej ruchliwi 😉
Wczoraj i Panu (pisząc ten tekst) i paru kolegom i koleżankom zabrakło dystansu. Co do oceny muzyki nie ma sensu się spierać – wydaje mi się, że wszystkim nam zależy na jej dobrej jakości i szczerości. A że każdy z nas inaczej to odbiera.. nasze prawo.
Co do formy wydania – spierać się można długo. Mnie to nie razi. A wydaje mi się, że za 10 lat się okaże, czy był to skok do przodu, czy tylko skok na kasę.
Tak czy inaczej, płyty Planta nie odpuszczę. W końcu codziennie budzi mnie nr 1 z 1 płyty LZ 🙂
Pozdrowienia Panie Bartku – od hardfanki U2 (że też mi się jeszcze nie znudziło)
Jeśli chodzi o tak prostą muzykę jak muzyka rock-pop to i tak na końcu wszystko jest kwestią gustu a nie erudycji i osłuchania. Mi bardzo się podobają niedawne płyty Planta, jak wymienione wyżej “Raising Sand” i „Band of Joy” ale tej najnowszej nie mogę słuchać. Męcząca i wymęczona, do przesady elektroniczna, brzmi jakby Plant w czasie jej nagrywania był bardzo smutny i zmęczony. No zwyczajnie nie da się tego słuchać bo człowiek robi się od tego tak samo smutny i zmęczony. A nowe U2 jest znakomite! Niedowiarkom polecam 5-gwiazdkową recenzję w Rolling Stone 😉
Pozdrawiam
czy będzie gdzieś wrzucona lista 20 utworów prezentowanych wczoraj przez HCH? pozdrawiam.
Które ostatnio wydane płyty z Afryki są warte uwagi?
A z elektroAfryki, co sądzisz o artystach z kręgu Future Sound of Mzansi?
odpalam Planta i co słyszę?: genialny utwór ‚Little Maggie’, coś idealnie dla mnie! więc gram dalej, ale dalej jest stopniowo o oczko niżej z każdym trackiem, aż do koszmarnej pościelówki ‚A Stolen Kiss’, po której następuje festiwal zgrzebności i braku pomysłów. z letargu spowodowanego zawiedzionymi jednak nadziejami wyrywa końcowa repryza ‚Little Maggie’ o tytule ‚Arbaden (Maggie’s Babby)’. niby miały być tu echa Afryki i marokańskiego folku (jak się doczytałem), ale wszystko to jakieś zhomogenizowane, a że bębny są ustawione akurat tak, nie inaczej, nie świadczy od razu o afrykańskości 🙁
ze swojej strony polecam do słuchania coś z zupełnie innych obszarów muzycznych. etykietka dub/reggae jest mocną zmyłką, jedynie punktem wyjścia dla materiału, będącego interesującą, kreatywną (i przystępną) dekonstrukcją tego gatunku:
http://boomkat.com/cassettes/995482-seekersinternational-rootprinciple
Do gwiazdek Rolling Stone bym się nie przywiązywał „No Line on the horizone” też dostała 5 a to jest płyta nawet gorsza. „Unforgettable Fire” dostał w dniu premiery 3. Portishead „Third” 3.5 Massive Attack „Mezzanine” 3.5, Arcade Fire „Neon Bible” 3.5 a dzieło Jonas Brothers swego czasu umieścili wśród najlepszych płyt roku. Krótko mówiąc – nie znają się .
Nie ma to jak monopol na rację. A ja myślałem, że to Bono ma rozdmuchane ego.
@star: ‚monopol na rację’ – doskonale powiedziane! 🙂
może Bartek Chaciński ma monopol na rację, może Screenagers, może Porcys, a może Pitchfork? co innego fajnie napisany tekst, a co innego monopol na rację. ja delikatnie postuluję do wszystkich dziennikarzy muzycznych, żeby starali się raczej dokładnie opisywać, co w dobrze ocenianych płytach jest takiego, że są lepsze od innych: jakieś fajne gitarowe patenty, ciekawie połączone akordy, doskonały, charakterystyczny wokal, itp., bo może słuchacze czegoś nie zauważają. tak samo w złych płytach, co tak razi, że są beznadziejne. ostatnio natknąłem się na świetny tekst Bartosza Nowickiego, który wyczerpująco zrecenzował album Moiré. majstersztyk – daje kompletny pogląd na płytę, co jest w niej ciekawe, co złe i dlaczego może się jednak podobać. poproszę o więcej tak pisanych tekstów!:
http://1uchem1okiem.blogspot.com/2014/09/taniec-na-zgliszczach-moire-shelter.html
a tu pitchforkowa recenzja nowej płyty La Roux – ‚Trouble in Paradise’, która jest tak beznadziejna, wymęczona i bezbarwna, że aż odpycha po pierwszym przesłuchaniu i chyba laik może to stwierdzić. a oczekiwania po pierwszym albumie La Roux były chyba równie wysokie jak do U2, chociaż pewnie w innym wymiarze lecz nie kategorii – to też z założenia wysokiej klasy pop. recenzja La Roux: 6.5 (hahahahaha), recenzja U2: 4.6.
http://pitchfork.com/reviews/albums/19665-la-roux-trouble-in-paradise/
czy Pitchfork ‚się zna’? chyba nie bardzo. jak napisał kiedyś Mariusz Herma: Pitchfork albo kogoś lubi albo nie lubi. a dzieciaki kupują ‚gwiazdki’ serwisu jak świeże bułki… ponieważ nie miałem w pewnym momencie czasu, leciałem w przesłuchiwaniu płyt typami ‚best new music’ Pitchforka, bo niby taki wiarygodny i wpływowy. w większości były to pomyłki i chyba mam inny gust. Pitchfork cały czas buduje po prostu swój brand (jak, dajmy na to: Apple), żeby wszyscy łykali jego opinie i festiwal jak dogmat. i już daleko zaszedł. z fachowością nie ma to niestety nic wspólnego.
ach, zawsze też można napisać: jestem Bartek Chaciński, jak oceniają mnie tu i ówdzie ‚najbardziej obecnie wpływowy dziennikarz muzyczny w Polsce’, i ta płyta mnie się podoba, ale na pewno wielu z Was będzie miało inne zdanie. jeżeli lubicie mój gust to po prostu ją przesłuchajcie/ściągnijcie/kupcie, nawet w ciemno. po prostu, szczerze, bez owijania w bawełnę.
@”monopol na rację” –> cóż, dopóki nie znajdę takiego sposobu jak U2 na wciśnięcie się bez pytania milionom słuchaczy do ich iTunesów, a raczej próbować nie będę, pozostanę na polu wciskania komuś swych racji trzeciorzędnym detalistą. A dla tych, którzy czują się osaczeni przez mój pogląd, przygotuję niebawem krótki poradnik, jak mnie unikać 😉
dobra 😉
a od Polifonii: ‚odejdę, tylko jeśli zabiorę Was ze sobą’ 😉
Prawdę mówiąc to bardziej spodziewałem się po Bartku recenzji nowego albumu Natural Snow Buildings – „The Night Country” (tutaj próbka: https://www.youtube.com/watch?v=3jxvJyhbmbg), niż jakieś tam Planty czy U2 :-).
Przy okazji dodam, że w najbliższy piątek (19.09.) w Białymstoku rozpocznie się piąta edycja Original Source Up To Date 2014. Wystąpi ponad 50 artystów na 4 scenach jednocześnie! Sprawdźcie szczegóły: http://www.nowamuzyka.pl/2014/09/13/original-source-up-to-date-2014/
@ Sosnowski -> Jeśli ktoś ma ochotę na Planta przyprawionego orientalnym sosem, z echami Afryki, to w pierwszej kolejności należałoby polecić wspaniały album „No Quarter” z 1994 roku, zarejestrowany m.in. w Maroku, nagrany wraz z Page’m i muzykami z całego świata, w tym egipską orkiestrą i muzykami z Pakistanu czy Maroka, a także Porlem Thompsonem z The Cure 🙂 To było świetne granie i Plant w dobrej formie. Ta nowa płyta jest dla mnie niestety mało strawna, a Plant bardzo się zestarzał, również wokalnie i chyba mentalnie i to na tej płycie słychać.