Ś.P. Brat Joka (1977-2025)
Michał Marten, lepiej znany jako Joka, był z tych, którzy wszystko w polskim rapie zaczynali. O rok starszy od swojego brata Marcina (Abradaba), w kolejnych klasach szkolnych był zwykle „tym pierwszym”, który słuchał hip-hopu. – Nagrywaliśmy wszystkie odcinki „Yo! MTV Raps”. Mieliśmy w pewnym momencie całą szafę taśm VHS, żeby móc każdy odcinek oglądać po sto razy – opowiadał w rozmowie do opublikowanego w POLITYCE materiału o 20-leciu polskiego rapu, w które wpisywała się wtedy świetnie niezwykła historia ich Kalibra 44. W pierwszych miesiącach starszy z braci Martenów był jej głównym bohaterem – on zarażał innych fascynacją słabo znanym w Polsce nurtem. Nikogo nie klonował, wielu przy tym zainspirował jako jeden z najbardziej oryginalnych krajowych raperów.
Zaczęli na Bogucicach, północnej dzielnicy Katowic, wcześnie, bo w czasach, gdy obaj byli jeszcze w podstawówce. Profesjonalnie – gdy nawet nie skończyli szkoły średniej. Jeszcze kiedy podpisywali pierwszy kontrakt, Joka (rocznik 1977) miał ledwie 18 lat, podobnie charyzmatyczny Piotr „Magik” Łuszcz, do którego dołączyli, ale Abradab był jeszcze niepełnoletni. I wprawdzie sukcesy Liroya i pierwsze nagrania Wzgórza Ya-Pa 3 przyszły wcześniej, to sukces Kalibra 44 robił olbrzymie wrażenie, bo wchodzili do dużej wytwórni niezależnej, opromienionej sławą Kazika i Kultu SP Records. Wcześniej szukali zresztą wydawcy szeroko, trafili nawet do Metal Mind Records i na chwilę pod skrzydła Michała Urbaniaka, który proponował im nagrania.
Rap Kalibra 44, łączący marihuanowe skojarzenia, młodzieńczą fascynację fantasy, ale zadający w tym kontekście zaskakująco poważne, duże pytania, okazał się strzałem w dziesiątkę, bo przemawiał pokoleniowo i od razu przełamywał bariery gatunkowe. Inne, oryginalne wydawały się teksty. – Często wielokrotnie zmienialiśmy swoje zwrotki i strasznie nas denerwowało to, że te inne kapele tak pierniczyły o niczym. My przywiązywaliśmy do tego wagę. Całe powiązanie nazwy Kaliber 44 z „Dziadami” wyszło zupełnie przypadkowo – najpierw wymyśliliśmy nazwę, a później dopiero usłyszałem w szkole, o co chodzi. I wpadłem do chłopaków i mówię: „Mamy drugie dno” – wspominał Joka w nieopublikowanej w całości rozmowie.
To drugie dno okazało się ważne również ze względu na nieoczywiste spolszczenie, jakiego doczekał się w połowie lat 90. polski hip-hop. Członkowie Kalibra osobiście przyłożyli do niego rękę: „Wnioskuj, Joka rymuje po polsku/ W języku Michaela Jacksona Antygona w Nowym Jorku/ Niedługo, od wtorku, dubbing na Bolku i Lolku” rapował gościnnie w utworze Język polski kieleckiego Wzgórza Ya-Pa 3 (1997 r.). A później na płycie Kalibra: „Rymuję po polsku, bo nie jestem z Waszyngtonu/ Londynu, Rzymu, czy znad Balatonu/ Nikogo nie klonuję, bo nie lubię klonu/ Nie chcę tronu i korony, i salonu”.
Wydawało się, że w tym zespole szybko zszedł na drugi plan – zarówno Magik, jak i Abradab to były duże osobowości. Ale tę pozycję „trzeciego” obdarzony charakterystycznym tembrem głosu i swoistą naturalną jowialnością raper wykorzystał w sposób wyjątkowy. Jego zwrotki, owszem, bywały lekkie: „Ja się bawię, ja powagi ja nie trawię/ I ja wiem, na czym gra ta polega” (Dziedzina z drugiej płyty W 63 minuty dookoła świata). Brzmiały zarazem wyjątkowo spontanicznie i naturalnie, sprawiały wrażenie, że mamy do czynienia z kimś, do kogo łatwo można podejść i pogawędzić („Normalnie o tej porze wożę się po mieście/ Normalnie o tej porze, raz lepiej, raz gorzej”). Tyle że przy tym wszystkim Ś.P. Brat Joka (za życia występował pod tym pseudonimem) był autorem jednego z najbardziej dramatycznych wyznań w całej długiej historii polskiego rapu. Czymś takim jest Moja obawa (bądź, a kleknę) z albumu Księga tajemnicza. Prolog, debiutu Kalibra. To przejmujące wyznanie podejmujące – zupełnie serio – temat istnienia lub nieistnienia Boga. Tekst pełen zwątpienia („Przyznaj się, że ciebie nie ma – to legenda”) i gorzki: „Zawsze szybko umierają tacy jak ja/ Tacy sami, lecz ciągną nitki inny kolor”. Dziś ten tekst wraca w wyjątkowo smutnych okolicznościach.
Tajemnicą owiane było życie osobiste Joki, który – inaczej niż konsekwentny w budowaniu scenicznej obecności brat – odchodził ze sceny i na nią wracał, w pewnym momencie porzucając niepewną karierę rapera. Wyjechał do Stanów Zjednoczonych, gdzie ponoć jeździł ciężarówką, a przed powrotem do regularnych nagrań i koncertów (a w końcu reaktywacji Kalibra i publikacji albumu Ułamek tarcia) zdarzało mu się imać innych zajęć, był ogrodnikiem i taksówkarzem. Nie chciał się jednak nigdy zagłębiać w szczegóły: – Nie za bardzo jestem gotowy, żeby rozmawiać o swoim życiu i to publikować – mówił w 2012 r. – To było także moje szukanie miejsca swojego na tym świecie, które trwa do teraz.
Poszukiwanie sprowadziło go w końcu z powrotem w to samo miejsce – do Kalibra i do starego stylu, który w 2016 r. (wtedy ukazał się album Ułamek tarcia) nie był może na topie, ale znów wydawał się ciekawy: „Technika, styl, przekaz i sens/ (Why is it fresh?) zapytam się:/ A może to przez ten zimowy sen/ Spałem jak niedźwiedź, a teraz cię zjem!”. Jeszcze w połowie marca bracia Martenowie wykonywali te nowsze i te starsze utwory w większym niż kiedykolwiek składzie, z tyską orkiestrą Aukso i z raperami z Molesty czy Wzgórza Ya-Pa 3, blisko miejsca narodzin zespołu – w katowickim MCK. Status hiphopowych dinozaurów, podobnie jak wcześniej sukces, przyszedł wcześnie.
Joka przyznawał czasem, że ambicje ma duże, nieporównywalne z tym, co dotąd robi, ale że bywa w życiu leniwy. Wydaje się, że i to czyniło z niego bohatera bliskiego wszystkim: wielkiego w chwilach weny, zwyczajnego, gdy wena odpływa. „Zdradliwa wena – raz jest, raz jej nie ma/ Choć pot zstępuje na czoło jak morena” – rapował jego brat Abradab na płycie „3.44”. Kilka godzin temu ten sam Abradab opublikował krótką wiadomość: „Z największym bólem zawiadamiam Was o śmierci Michała. Nie ma go już nami, ale wierzę, że na zawsze pozostanie w naszych sercach. Na chwilę obecną data pogrzebu nie jest jeszcze ustalona. Bardzo proszę o uszanowanie żałoby”.
Zaczynam – to słowo często wracało w linijkach Joki. Nie było mowy o końcu.
(fot. za instagramowym kontem Abradaba)
