Gary i gitary

Co napisać o zmarłym wczoraj Garym Moorze? Może lepiej nic nie pisać. Czułbym się jak zdrajca, który miał stosunek nabożny do eksgitarzysty Thin Lizzy w okresie jego solowych płyt „Wild Frontier” i „After the War”, a potem wyrzuciłem go z pamięci razem z innymi gitarzystami gitarzystów, czyli postaciami, których krąg najbardziej zagorzałych fanów to posiadacze gitary elektrycznej. Owszem, są bardziej radykalne przypadki: Steve Vai czy Joe Satriani, Moore miał bardziej talent do pisania zapadających w pamięć tematów niż grania superszybkich solówek z prezentacją całego arsenału technik gitarowych w ciągu minuty. Ale przede wszystkim liczyła się w jego wypadku wirtuozeria.

Głupio mi teraz pisać peany na cześć blues-rockowego Irlandczyka, bo jeśli ostatnio myślałem na temat losów gitary elektrycznej, to nie ze względu na niego. Do myślenia dał mi raczej oglądany ze sporym opóźnieniem dokument „Będzie głośno” z fascynującą prezentacją rozpadających się albo wręcz plastikowych (dosłownie) instrumentów Jacka White’a. Gdy więc kilka dni temu ogłosił definitywne zamknięcie The White Stripes, westchnąłem z żalem, bo – biorąc pod uwagę riffy i brzmienia – był to na pewno jeden z najważniejszych gitarowych zespołów ostatniej dekady.

Jeśli wirtuozeria gitarowa ma jeszcze jakąś przyszłość, to pewnie bliżej „Guitar Hero” czy „Rock Bandu” niż wijącego się na scenie Vaia. Dlatego z ogromnym zainteresowaniem przeczytałem dziś tekst w „Wired” o tym, że wchodzący niebawem sterownik do tych gier – prawdziwa (ze strunami) oficjalna podróbka fendera – ma kosztować razem z przystawką MIDI nieco ponad 300 dolarów. Razem z posiadaną już (warunek, by się pobawić) konsolą daje to nie tylko cztery kolorowe klawisze do gitarowego onanizmu, ale instrument, na którym legiony amatorów będą za chwilę rozpracowywać solówki Moore’a i Van Halena. I będą tę gitarę wykorzystywać (zapewne) do nagrań jako sterownik MIDI. A to już poważna sprawa.

Z listy rezerwowej wziąłem więc dziś na słuchawki dwa świeżutkie gitarowe albumy, którym do wirtuozerii daleko, ale wskrzeszają klimat drugiej połowy lat 90., gdy wzorzec grunge’u był jeszcze w miarę żywy, hałaśliwy hardcore punk był stałym wzorcem odniesienia i bezwstydnie sięgano do lat 70. po inspirację, choćby nawet rockiem progresywnym. Słowem: muzyka totalna końca wieku. …And You Wil Know Us By The Trail Of Dead byli wtedy sezonową gwiazdą. Potem przez całą dekadę próbowali przebić płytę „Madonna”/”Source Tags & Codes” (tę mniej lubianą proszę skreślić) z raczej marnym skutkiem, przeszłość wlecze się za nimi dłużej niż nazwa zespołu, ale za każdym razem mają kilka utworów godnych uwagi. Z „Tao Of The Dead” jest podobnie – wyróżnia się „Pure Radio Cosplay”, gdzie brzmią tak, jak gdyby grupa Rush powstała w czasach punka, a nie prog-rocka, oraz cała psychodeliczna końcówka płyty. Reszta bywa krzykliwie męcząca, drażni monotonny poziom dynamiki, na który wspinają się po 40-sekundowym wstępie (uwaga na głośniki!), by już nie zejść aż do trwającego – bagatelka – 16 minut finału. Niby przyzwoity album, ale jakoś nie zwykłem słuchać takiej muzyki na co dzień i po kontakcie z Trail Of Dead przypomniałem sobie dlaczego.

Zaplątał mi się jeszcze (i trafił parokrotnie do CD) nowiuteńki album Olafa Deriglasoffa, który to muzyk bardziej kojarzy mi się z gitarą niż z basem, z różnych względów, do których na pewno należała jego przyzwoita płyta „Produkt”. Tym razem działa jako Deriglasoff. I w bardziej wyrazisty sposób jeszcze niż u Trail Of Dead widać, jak bardzo w tym czasie zmieniły się mody – i wzrosły wymagania wobec polskiej muzyki, w której autor płyty „Noże” był nośnikiem dobrze wymyślonego ciężkiego grania (Apteka, Homo Twist). I tu nietrudno dać się wciągnąć w motoryczną muzykę rockową wykonywaną przez sidemanów z różnych zespołów, grających tu naprawdę ze sobą, nie bez werwy i ducha, w niezłej produkcji, powyżej średniej krajowej, tylko trudniej powiedzieć później, co właściwie z tego wszystkiego ma nowego wyniknąć. Prościutkie teksty może nie porywają, opowiadają o rzeczywistości rock’n’rollowym językiem z lat 90., ale rytmicznie są dobrze napisane i przynajmniej słyszalne, bo Olaf – choć rzadko lideruje – nieźle się sprawdza jako wokalista. Tak samo jak Trail Of Dead, ta płyta znajdzie sporo oddanych amatorów. Lubię dalej Deriglasoffa, który ma wyczucie grania do klubu, na koncert, na burzę hormonów, ale – ze smutkiem stwierdzam – już nie dla mnie. Może powinienem sobie odkurzyć gitarę i rozpracować, dajmy na to, jakiegoś Moore’a?

Tyle o Garym i gitarach. James Blake (jeśli ktoś czekał ze względu na datę oficjalnej premiery) jutro.

DERIGLASOFF „Noże”
Laudanum Rekords 2011
5/10
Trzeba posłuchać:
„Majki”, „Dla Edi”.
.
.
.
.
.
.
…AND YOU WILL KNOW US BY THE TRAIL OF DEAD „Tao Of The Dead”
Richter Scale 2011
6/10
Trzeba posłuchać:
„Tao of The Dead Part Two”, czyli od końca. Chociaż „Pure Radio Cosplay” też warto.