Podmiot nie zgadza się z orzeczeniem

Pośmiertna płyta Jaimie Branch to album, który nie nadaje się do słuchania. No, przynajmniej w niektórych okolicznościach. Jeśli myślicie, że poczytacie w tym czasie książkę albo nawet zrobicie prasowanie – nie bardzo się sprawdzi. Trąbka głównej bohaterki prowadzi opowieść na tyle zajmująco, a emocje są na tyle duże, że nie bardzo jest miejsce na cokolwiek innego. Można co najwyżej powspominać trębaczkę przedwcześnie zmarłą w ubiegłym roku w wieku 39 lat. I zastanowić się, czy to jest album, jaki sobie wymyśliła i jakiego chciała. 

Pytanie pojawia się ostatnio co i rusz przy okazji pośmiertnych albumów różnych artystów, niedawno dyskutowany był przypadek Sinead O’Connor. U Branch było bardzo podobnie: nowy album był prawie gotowy w momencie śmierci. Tyle że tu byli stali współpracownicy, zespół grający z nią regularnie – Jason Ajemian, Lester St. Louis i Chad Taylor – a także Kate Branch, siostra Jaimie – i to oni wspólnie kończyli to wydawnictwo, zastanawiając się, co zrobiłaby Jaimie, gdyby żyła. I wypada to wiarygodnie. Punktem wyjścia jest na pewno to, co było na poprzednich płytach serii Fly Or Die – eklektyczny styl obejmujący elementy afroamerykańskie, latynoskie, a nawet szczyptę amerykańskiego folku (w The Mountain, kompozycji Curta Kirkwooda z Meat Puppets), tyle że jeszcze bardziej złożone i nieco gęstsze pod względem faktury. Utwory nie są pozbawione swobody, nawet pewnego charakterystycznego dla Branch rozgardiaszu, ale prowadzone są melodyjnymi partiami trąbki lub wokalami samej Branch i pełniejsze, niczym ostatnie aranżacje koncertowe. Są atrakcyjne, a zarazem niepozbawione treści. W Burning Grey czy Take Over the World (w tym drugim szczególnie imponuje rozwijana przez Branch technika wokalna) słuchacz bez trudu wyczuje temperaturę niezgody na świat i zaangażowania, temperaturę walki bliską już Prayer for Amerikkka. I rozwinięcie starych wątków. Ponownie ważną rolę odgrywa brzmienie sekcji pogłębionej przez wiolonczelę St. Louisa.

Z drugiej strony – są nowe wątki: perkusjonalia Daniela Villareala podkreślają taneczną, płynącą łagodnie rytmikę Baba Louie, który w żadnym razie nie brzmi jak kompozycja, którą można by skojarzyć z czyimś pogrzebem. Podobnie do pewnego stopnia z kolejnym w programie płyty Bolinko Bass. W obu aranżacje wzbogacają też klarnet basowy Roba Frye’a i puzon Nicka Brosta. Te dwa fragmenty to najmocniejsze świadectwo ewolucji stylu Branch – traf chce, że zarazem utwory żywiołowe i dość pozytywne w klimacie. W kontekście śmierci artystki te skoki emocjonalne na albumie nie są najłatwiejsze w odbiorze.      

Fly Or Die Fly Or Die Fly Or Die ((world war)) to fantastyczna płyta, która godnie zamyka dyskografię Branch, ale nie zamyka sprawy. Autorka była utalentowaną i świetnie rozwijającą się kompozytorką, liderką stanowiącą osobowość o rzadkim w świecie jazzu charakterze, niemieszczącą się w jazzowych kategoriach, zdolną przyciągnąć do tej muzyki nowe rzesze odbiorców – i to bez uciekania się do muzycznych kompromisów. Płyta przywraca to, co de facto powstało i nie miało tylko ostatecznego stempla, tak naprawdę pokazuje i tak przeszłość, bo obraz płyty w wydaniu improwizujących muzyków to zawsze jest raczej coś, co szybko zostawiają za sobą, szukając dalej – ich intencje pozostają rozmazane jak obraz świata w ciągłym ruchu. Resztę musimy sobie więc wyobrazić – choć wydaje się, że śmiało można to robić, słuchając płyty.   

Jaimie Branch Fly Or Die Fly Or Die Fly Or Die ((world war)), International Anthem 2023