Kompozytor remiksuje się sam
Jeszcze 2012. I dwa cytaty, które dzielił na łamach prasy najwyżej miesiąc. Philip Glass i Bob Dylan, jeden w 2012 roku świętował 75-lecie, drugi skończył już 71 lat. O jednym już pisałem, o drugim nie było dotąd ani słowa. Ciekawe jest to, że ludzie o zupełnie innym podejściu do muzyki po wielu latach bycia artystą mówią niemal dokładnie to samo:
So when you ask some of your questions, you’re asking them to a person who’s long dead. You’re asking them to a person that doesn’t exist. But people make that mistake about me all the time. I’ve lived through a lot. Have you ever heard of a book called No Man Knows My History? It’s about Joseph Smith, the Mormon prophet. The title could refer to me. Transfiguration is what allows you to crawl out from under the chaos and fly above it. That’s how I can still do what I do and write the songs I sing and just keep on moving.
(Bob Dylan, „Rolling Stone”, wrzesień 2012)
It all sounds dated. Because I can’t write that music again. I can’t write “Einstein on the Beach” again. I played from it in a concert the other day, and it’s like I never wrote it. My brain’s been rewired. I don’t think I’ve ever said this publicly, but I think that the music we write, it accurately reflects the way our brains work, and our brains are constantly evolving. Our brains are very plastic; they continue to grow.
(Philip Glass, „New York Times”, październik 2012)
Czasem szkoda, że młodzi kompozytorzy umierają w starzejących się ciałach i że mózgi są aż tak plastyczne, ale z drugiej strony – łatwiej docenić wczesny etap kariery człowieka, któremu na stare lata przyszło tworzyć rzeczy przeciętne lub słabe. To ostatnie to przede wszystkim przypadek Philipa Glassa, człowieka dość mocno atakowanego za komercyjny charakter twórczości z ostatnich dwóch dekad, a nawet odsądzanego od czci i wiary za (rzeczywiście często marne) ścieżki dźwiękowe do filmów. I mam wrażenie, że trochę na fali tej krytyki postawy artystycznej „Rework” – kuratorski projekt Becka, który zebrał pod tym szyldem różnych autorów i zaprosił ich do remiksowania katalogu Glassa – został przyjęty dość chłodno.
Rzecz wyszła jesienią, ale wytwórnia Orange Mountain pracuje powoli, więc mimo wczesnych recenzji zestaw trafił do sklepów bardzo późno. Spore zainteresowanie wzbudziło w pewnym momencie niezakwalifikowanie do zestawu remiksu Oneohtrix Point Never, ale gdy szum opadł, warto skoncentrować się na reszcie. Owszem, nie da się ukryć, że jest to dość prosty do ułożenia zestaw postaci, które Glassowi w różnych dziedzinach sporo zawdzięczają, ale z drugiej strony Beckowi udało się dobrać grono dość różnorodne – a to już zaleta. Jak zwykle w tego typu przedsięwzięciach część utworów spełnia wrażenie odrobionych na siłę (Memory Tapes), albo solidnych, ale przewidywalnych (Amon Tobin) i niezbyt lotnych (Tyondai Braxton). Ale sam jeden „NYC: 73-78” Becka sprawia, że warto się tym albumem zainteresować. Beck nie funduje bowiem Glassowi remiksu żonglującego motywami, zmieniającego organizację jakiegoś jednego utworu. Układa miks w stylu klasycznego „Journeys by DJ”, podróż po dyskografii Glassa, przeskakując od utworu do utworu, przed 20 kompozycji, wydobywając najbardziej charakterystyczne cechy jego twórczości – kreśli jego portret pamięciowy. I właściwie wszystkie wątki poruszone przez resztę remikserów zamykają się w tym jednym utworze.
Zastanawiam się nawet, czy nie warto by w ten sposób złożyć całej poświęconej Glassowi płyty. Nie w 20 minut przez jego katalog, tylko przez minut 45. Albo nawet 60. Szybkie ostinatowe motywy, rytmikę, bezpretensjonalne, „popowe” nierzadko operowanie wokalami, elastyczność w wykorzystywaniu instrumentarium, niezwykłą energię… no i podatność na przetworzenia. Bo Glass, podobnie jak remiksowany na potęgę Reich, to idealny obiekt takich działań. Można z niego brać garściami, zachowując walory swojego stylu, jak to robią tutaj Dan Deacon czy Pantha du Prince. Można nawet manipulować tempem (Nosaj Thing), rozbudowując, można też remiksować partyturę na najprostszym poziomie, grając utwór po swojemu na fortepianie (Cornelius). Nic nie wydaje się świętokradztwem, nic nie brzmi odrażająco, nawet Johann Johannsson doklejający perkusję do motywu z opery „Satyagraha” (później przeobrażonej w słynny motyw z filmu „Godziny”), choć w tym momencie poruszamy się najbliżej banału. Za każdym razem jednak słyszymy kolejne fazy przeprogramowanego mózgu Glassa, dodatkowo przeprogramowane. Przestaje dziwić ta otwartość Glassa w stosunku do remiksów własnej twórczości (sam zainicjował ten album) – w kontekście jego słów z wywiadu, w pewnym sensie każdy artysta mniej lub bardziej udolnie remiksuje się sam, aż do poziomu nierozpoznawalności.
Więcej o przeróbkach Glassa już dziś w dwójkowym Nokturnie od 23.30. Będą oczywiście obszerne fragmenty tego albumu.
RÓŻNI WYKONAWCY
„REWORK_Philip Glass Remixed”
Orange Mountain/Kora 2012
Trzeba posłuchać: remiksów Becka, Pantha du Prince’a, Dana Deacona.
Komentarze
… tylko – PO CO? 😉
Jeśli ja (w miejsce autorów) miałbym odpowiedzieć na to pytanie (i gdyby nie było ono retoryczne): dla Glassa to po prostu z potrzeby konkurencji o rząd dusz wśród młodzieży z Reichem chociażby. 🙂
Muzakowość Glassa w tych remiksach wyłazi, nawet jeśli parę utworów wyszło niezłych. Podrzucam swój tekst w podobnym trochę duchu, bo dwóch latach jubileuszowego męczenia Reicha i Glassa mam ochotę słuchać raczej Terry’ego Riley, LMY i muzyki do nich raczej się odwołującej (w tym np. już opisywanego przez Ciebie Duane’a Pitre) http://www.popupmusic.pl/no/38/artykuly/490/-rok-2012-w-muzyce—refleksje#lewandowski
Da Bóg, że się doczekamy dużych popularyzatorskich projektów związanych z Rileyem, bo na La Monte Younga nie liczę. Za dwa lata obaj mają 80-tkę, więc ambitni remikserzy mogą grzać maszyny.
uuu, Pan Bartek na urlopie, a ja wysłałem pakunek na ‚politycznego’ maila 🙁
a powyżej recenzowany album właśnie łykam. dzięki.
Hm, jak mieli 75 rok przed Reichem to fety raczej nie było, a szczerze mówiąc nie wiem, co przez te pięć lat miałoby się zmienić. Jednak potencjał komercyjny jest dużo mniejszy niż młodszych kolegów. Też się zastanawiam, czy to w ogóle miałoby sens (a tu proszę niespodzianka, „In C” już to spotkało http://www.allmusic.com/album/terry-riley-in-c-remixed-mw0001875263), raczej bym wolał usłyszeć coś w stylu Terry Riley + Ellen Fullman, albo Terry Riley + Piotr Kurek, albo Barn Owl z kolegami grają LMY 😉
Zdecydowanie moje ulubione utwory z tego zestawu to genialne remiksy: Becka, Tyondai Braxtona i bardzo dobry: Pantha du Prince.
Może kogoś zainteresuje podziemie muzyczne RPA:
– http://www.nowamuzyka.pl/2013/01/14/eksperymentalne-oblicze-rpa-czesc-siodma/
Pozdrawiam!