Koniec?
Piszę te słowa jeszcze przed końcem. Przed końcem festiwalu Unsound, który ma koniec w haśle przewodnim, co sugeruje koniec świata, koniec imprezy, albo przynajmniej jakiejś dotychczasowej formuły. Ale większość artystów potraktowała ten tytułowy The End jako okazję dobicia do bandy, jeśli chodzi o pomysły. Większość potraktowała to jako zachętę do pokazania tego, co mieli najbardziej ekstremalnego, więc przynajmniej ta część programu, którą widziałem, była ciekawa, nawet jeśli nie zawsze udana.
Bo w sumie czym – jeśli nie ciekawością – tłumaczyć, że publiczność stała jak zaczarowana na koncercie aTelecine, chociaż przepaść dzieląca ich od poziomu reszty festiwalowego line-upu była potworna? A może i coś takiego wpisuje się w znaczenie The End?
Po krótkiej i dość zgodnej wymianie opinii pod sceną uznaliśmy, że aby skrytykować aTelecine potrzeba nowego języka, bo duża część najostrzejszych sformułowań uznających coś za nieudane („do d…”, „dali ciała” itd. – odsyłam do świetnej „Retoryki dominacji” Jacka Wasilewskiego) wnosi kontekst seksualny, który w tym momencie mógłby być trochę krzywdzący. Zresztą w ogóle występy muzyczne eksgwiazdy porno ocenia się wyjątkowo niewdzięcznie. Nie podoba się? To czego się spodziewałeś? Tej drugiej strony działań bohaterki? Podoba się? Eee, to pewnie tylko dlatego, że doceniasz transgresję zawodową dawnej aktorki filmów dla dorosłych.
Ale wystarczy opis: to, co miało być odpowiedzią na klasykę industrialu, okazało się dość łagodnym, ale chaotycznym strumieniem gitarowych, a potem bodaj klawesynowych brzmień, nie bardzo nawet przetworzonych (tymczasem na scenie laptopy) z mało przekonującymi, a przede wszystkim mało emocjonalnymi wstawkami głosowymi. Na planie całego koncertu też zabrakło jakiegoś emocjonalnego napięcia, a wizualizacje (drzewa, drzewa, potem Sasha, wreszcie biegnąca do tyłu sarenka) tylko to wrażenie potęgowały. A jeśli ktoś tego tak nie odebrał w trakcie koncertu, mógł odpaść w trakcie napisów końcowych (sic!), z wymienieniem całego szeregu osób znajomych, zaangażowanych, i podziękowaniami: Mother Earth, Death Grips, Lustmord (ten ostatni był ponoć odpowiedzialny za sprowadzenie aT na Unsound). Matka Ziemia jeszcze się jakoś po tym obroni, ale reszta już z trudem.
aTelecine odebrali tym samym palmę pierwszeństwa V/Vm. Kirby dzień wcześniej rozpoczął bowiem swój występ komunikatem, że zobaczymy prawdopodobnie najgorszy koncert festiwalu. Po czym wyszli razem z kolegą z trumien, przebrani w maski, a Kirby w bokserkach popędził do reżysera dźwięku i kazał rozkręcić na full. To, co było później okazało się – jak przed rokiem – autoironiczną zgrywą. Może śmieszniejszą, ale na pewno mniej subtelną. V/Vm udawali, że śpiewają zakatowane wersje znanych hitów puszczanych w zwolnieniu, więc mocno odkształconych (w dodatku soundsystem rzęził ostatkiem sił), a wizualnie towarzyszyły im w większości klipy z YT.
To był festiwal zbudowany na kontrastach – bo przecież po V/Vm grał duet Lustmord-Biosphere, który przygotował bardzo poważny projekt Trinity, o eksperymentach nuklearnych w Nowym Meksyku. Muzycznie dopracowany, jak przystało na obu artystów (Lustmord zagrał dwa lata temu jeden z lepszych setów w całej historii festiwalu), dość mocny, ale nieefekciarski. Nie tyle ogłuszali, ile gnietli i miażdżyli publiczność zmasowanym atakiem niskich częstotliwości i trzymali ludzi w ciągłym stresie. Problemem były wizualizacje – po pierwsze temat wyświechtany pod tym względem (dość często wykorzystywany jako uzupełnienie muzyki w latach 90.) i jałowy jak pustynie w Nowym Meksyku, po drugie – spychał momentami muzykę do roli tła, epatując szczegółami. Może zbyt wprost, zbyt dokumentalne były te wizuale?
Dużo lepiej sprawdziły się – mimo wyglancowanego HD – obrazki na występie Raime. Uzupełniały tu bardzo minimalistyczną, czystą formalnie, prostą i niezwykle sugestywną muzykę. Mimo dość kuriozalnej laptopowej choreografii, czyli podrygów, które mają chyba zapewnić namiastkę dynamiki grania na innych instrumentach, byli wiarygodni i doskonale ułożyli ten set. No i zbudowali pole do pokazania kontrastu, bo grali przed aTelecine.
Ben Frost (też w sobotę w Muzeum Inżynierii) miał z kolei niezły pomysł koncertu na laptop i dwóch perkusistów, mocnego, metalowego w końcówce . Ale choć dźwięki generowane przez Frosta były proste, wkradło się w ten trudny do zrealizowania koncert trochę chaosu i parę błędów.
Kontrasty towarzyszą też co roku koncertom w kościele św. Katarzyny. Tym razem było szczególnie, bo między Julią Holter z kwartetem smyczkowym (ładny, lecz bardzo krótki koncert – poniżej 30 minut) prezentującą specjalny program a dość hałaśliwym premierowym koncertem elektronicznego duetu Hecker-Lopatin odległość była olbrzymia. Ten drugi przyjmowany był przez festiwalową publiczność bardzo kontrastowo – od euforii, po totalną krytykę. Moim zdaniem był chaotyczny na początku i na końcu, a bardzo spektakularny w środkowej części, kiedy mieliśmy falę uderzeniową dźwięku większą niż na Trinity. W dodatku to miejsce!
Co do klasyfikacji koncertów – The End kojarzyć się mógł w tym roku także z krańcem pasma, tym dolnym. Nagłośnienie było świetne w większości miejsc, a klasyfikację koncertów można by robić według kryterium wypadania plomb w zębach od wibracji (Lopatin-Hecker, Lustmord-Biosphere, Shackleton itd.). Przy okazji – Hotel Forum to chyba najlepsze jak dotąd miejsce nocnych imprez tanecznych. A kapitalny występ Shackletona pokazał, jak wielką sztuką jest w tej – powiedzmy – rave’owej dziedzinie wypracować tak łatwo identyfikowalne brzmienie. Tu grało wszystko – marimbopodobne brzmienia drewnianych perkusjonaliów, trans, plemienność z nutą horroru w tle, już mniej natrętną niż kiedyś, a jednocześnie przejrzystość tego w sumie bardzo urozmaiconego brzmienia.
Oczywiście to nie wszystko (proszę o komentarzowe uzupełnienia, szczególnie z okolic początku imprezy – Piętnastka, anybody?) – byli jeszcze wyróżniający się w swoich kategoriach Bee Mask (choć zupełnie inny niż na płytach) i Helm, bardzo dobry Emptyset, była sympatyczna impreza Sangoplasmo z premierami nowych wydawnictw, o których niebawem. „The Wire” sprzedawali swoje gazetki i wygłaszali prelekcje (ale była też w końcu konkurencja w postaci rodzimego „Glissanda”), które w tym roku opuściłem, a liczba zagranicznych gości jak zwykle przytłaczająca. Pozostaję w nasłuchu, jeśli chodzi o ten Koniec. Bo nie wierzę, że ta impreza w Krakowie miałaby się skończyć. Natomiast wierzę w to, że się trochę zmieni, bo – mimo frekwencyjnych i artystycznych sukcesów – to dobry czas na lifting. Moja propozycja hasła przewodniego na przyszły rok? Delikatność. Albo jakaś pochodna. Jestem ciekaw, jak by sobie z tym poradzili goście po tych wszystkich horrorach, szokach i końcach świata. Nawet ci stali, przyjeżdżający na Unsound regularnie.
Komentarze
niestety nic mi nie wiadomo jak na żywo powiódł się tegoroczny Unsound :(, za to nowy, koncertowy (z muzykami orkiestry Reno Philharmonic na Environment Conference) album DJ Spooky – Ice Music (2012 Thirsty Ear[?]) całkiem świetny.
hej 🙂
dzisiaj dotarla do mnie ksiazka Neila Younga po szwedzku „Fredsförklaring”….duzo czytania!
a plyta „Psychodelic Pill” niebawem!
Natomiast Brianowi Williamsowi vel LUSTMORD, koncert aTelecine spodobał się bardzo, bardzo, wręcz jest on dumny, że uczestniczył w tym debiucie scenicznym hipsterskiej grupy, która znana jest z tego, że jest znana. I komu mam teraz bardziej zaufać Bartku? Tobie, znanemu dziennikarzowi muzycznemu, który z tematyką niezależnej muzyki okołoindustrialnej ma jednak sporadyczny kontakt? Czy staremu prykowi, przeżartemu już przez światła splendoru oraz żyjącemu muzycznie jedynie dzięki blaskowi z przeszłości, któremu byłoby teraz głupio mówić coś innego. Wszak to pan LUSTMORD pojawia się tu i ówdzie przy okazji działalnosci aTelecine? Kto wie, może i on dostąpił zaszczytu wypróbowania lolitkowatego ciała panny GREY oraz jej niewątpliwego doswiadczenia w stymulacji męskich pożądań? A nie jest może tak, że i ty Bartku dałeś się wciągnąć w ten dziwny nurt myślenia, jakoby osoba nastawiona tak bardzo w rozszalałą chuć, nastawiona na ciało, jako główne narzędzie do określania samoświadomosci oraz swojej egzystencjalnej tożsamości, nie była w stanie być wartościową artystką? Oczywiscie jest to pytanie retoryczne, bo ani ja nie jestem w stanie udowodnic ci, że kierujesz się pozamuzycznymi kryteriami, ani ty mi, że jest odwrotnie, tym bardziej, że zawsze może paść to sakramentalne: BO MI SIĘ NIE PODOBAŁO, I MIAŁEM DO TEGO PRAWO! Co do jakości wystąpienia LUSTMORD i BIOSPHERE nie będę się wypowiadał, bo niewiem jak to wypadło na żywo. Znam jedynie wybrane fragmenty studyjne, które potwierdzają mój smutek, jak taki LUSTMORD nisko upada od 20 lat. Smutek, bo wykonawca ten był niegdyś naprawdę ciekawym i twórczym wykonawcą, którego płyty (szczególnie z jego środkowego okresu 1985-1992) były świeżym uzupełnieniem, a jednocześnie nadajacym kulturze industrialnej nowych kierunków ewolucji. Nie mam natomiast zbyt dobrego zdania o tym festiwalu, skoro piszesz, że poprzedni, solowy występ LUSTMORD na UNSOUND był jednym z lepszych w całej jego historii. Nie wierzę, by ten festiwal był tak słaby…
Rafał, ale nie wyrabiaj sobie opinii, nie poznając festiwalu, bo to krzywdzące. Nie byłeś na tym Lustmordzie dwa lata temu i wydaje mi się, że nie powinieneś z jakości koncertu, którego nie widziałeś, wyprowadzać tezy na temat klasy imprezy, której nie znasz. Podobnie rzecz się ma z aTelecine – byłbym bardzo zainteresowany Twoją opinią na temat tego koncertu, ale nie mam możliwości, żeby ją zdobyć (czego żałuję, bo wiedzę na temat klasyków industrialu, na których się powołuje aT, masz większą). Pozostańmy więc przy tym, że widziałem i słyszałem tyle, żeby stwierdzić, że po naprawdę świetnym, choć prostym zarazem, nawet minimalistycznym występie Williamsa dwa lata temu, jego tegoroczne wskazanie (aTelecine) mnie bardzo zawiodło. Pytanie, komu wierzysz: Czy mnie, którego nie wiążą żadne więzy przyjaźni z Lustmordem ani Sashą Grey, czy może jednak Lustmordowi, którego przestałeś cenić jako artystę lata temu? Najlepiej wierzyć samemu sobie, więc przyjedź na kolejną edycję, bo mam wrażenie – o ile pamiętam twoje wybory sprzed lat – że blisko połowa koncertów na tej edycji mogłaby Cię z jakichś względów zainteresować.
Jasna sprawa. Miałem nadzieję, że wyczujesz „mruganie okiem” w moim poprzednim poście. Większa jego cześć była przecież formą krzywego zwierciadła Briana W., i jego pretensjonalnego podejścia do oceny pewnych wykonawców. Raz wypowiada się on, że jest znużony całym tym „industrialem”, który dla niego skończył sięz chwilą zakończenia działalności TG w 1981 roku, a całą resztę późniejszych wykonawców uważa za samoreprodukujące się klony. A tutaj nagle, na swoim profilu FB pieje z zachwytu nad jakimś mizernym aTelecine…
Co do występu LUSTMORD, to oczywiscie posiłkowałem się wypowiedziami osób, które były na tym koncercie, a co do których mam jakieś zaufanie, do ich w miarę racjonalnego opiniowania tego typu wydarzeń. No i w prowokacyjny sposób pozwoliłem sobie na paraboliczną refleksję na temat UNSOUND, która w rzeczy samej nie stanowiła kategorycznej oceny, a jedynie quasi ironicznym zestawieniem tego, co było najaśniejszym punktem poprzednich edycji UNSOUND, a tym, co zaprezentował rzekomo w wersji live Brian W.
A, ok. Nie wyłapałem w pełni krzywego zwierciadła, może dlatego, że nie dość dobrze znam wypowiedzi Briana W. na różne tematy. Wszystko jasne. 🙂 Akurat zagadnienie „live czy nie live” jest bardzo ciekawe w kontekście tegorocznej imprezy. O tyle że aTelecine bardzo się chyba koncentrowali, żeby grać możliwie dużo rzeczy live i miało to o wiele gorszy skutek niż właśnie u Biosphere/Lustmorda, którzy ewidentnie mieli materiał dobrze przygotowany wcześniej. Dochodzę w takich chwilach do wniosku, że wolę już dobrą prezentację muzyki od słabego koncertu.
…fragment poprzedniego koncertu Lustmorda z Unsound znalazł się (nieco bez sensu) na winylowym wznowieniu „Monstrous soul” … i nie brzmi przekonująco… 😉
@loci23 –> Bez sensu pewnie również dlatego, że w Centrum Kijów brzmiał na dość dobrym i mocarnym soundsystemie (nb. tegoroczny Lustmord/Biosphere też w dużej mierze działał właśnie skalą nagłośnienia, niemożliwą do odtworzenia w domu), a wizualizacje, które mu wiernie sekundowały, oglądać można było na wielkim kinowym ekranie… 🙂
Bartku, napisałeś, ze bardziej preferujesz dobrą prezentację muzyki od słabego koncertu. To ja się zapytuje, czy odtwarzanie muzyki z podkładem filmowym to jest koncert, czy instalacja audiowizualna? Bo jeśli to drugie, czy wtedy jest potrzebna postać danego wykonawcy na scenie? Moim zdaniem nie. Najczęściej jest tak, że twórcy multimedialni prezentuje swoją muzykę oraz wizualne prace bez czynnego udziału w tych przedsięwzięciach. Dlaczego więc ludzie sami się oszukują? Czy obecność LUSTMORD dwa lata temu bądź teraz na festiwalu UNSOUND była niezbędna? Czy organizatorom po prostu chodziło o nazwisko – magnez, które przyciągnie zbłąkane owieczki hipsterskie? Obawiam się, że to ostatnie rozwiązanie. Bardzo chętnie przeprowadziłbym eksperyment, polegajacy na tym, że w tym samym miejscu, na tym samym festiwalu, z takim samym co LUSTMORD nagłośnieniem, materiałem muzycznym oraz filmem wystąpiłby na ten przykład skrajnie wtórny polski [heaven] lub AB INTRA – czyli projekty poruszające się w mrocznych odmianach industrialnego ambientu. Jestem ciekaw, czy publiczność byłaby tak pozytywnie nastawiona do tych polskich projektów… Podejrzewam, że w trakcie występu połowa wyszłaby na papierosa. I odwrotnie, ciekawe, jak mogłoby być, gdyby LUSTMORD odegrał jakiś materiał z płyt wspomnianych polskich wykonawców? Euforia? Chyba tak… Choć płyty tych polskich projektów są słabo znane i nie przebiły się nawet w branżowym środowisku…. A w sumie chciałem wyrazić odmienne zdanie. Ja wole niedoskonałe występy na żywo wypruwających sobie żyły średnio utalentowanych muzyków niż doskonałe prezentacje laptopowych gwiazd, co do których nie mam pewności, czy czasem w trakcie tego „koncertu” nie układają sobie karcianych pasjansów… Przynajmniej po twarzach i mowie ciała wielu z nich widać, że ta ich muzyka jednak dzieje się poza ich kontrolą..
To, o czym piszesz, to jest niestety problem całej muzyki granej na laptopie w ogóle. Zazwyczaj zostaje nam tylko to, co słyszeliśmy i poczuliśmy, bez żadnej wiedzy, ile z tego było wcześniej ułożone. Czasem nawet przy ciekawej muzyce zachowanie artysty za laptopem jest tak ostentacyjne, że aż się nie chce patrzeć, a czasem (vide tegoroczny Raime) mimo głupkowatego podrygiwania wykonawców kupujemy mroczne brzmienie.
A jeśli chodzi o Lustmorda, to mam – wydaje mi się – dość neutralną postawę. Jestem do niego mocno zdystansowany, do pierwszego koncertu podchodziłem bez żadnej zajawki fanowskiej ani antyfanowskiej. A czasy, kiedy kręciło mnie to, że poznam jakiegoś muzyka owianego legendą, też już odeszły w niepamięć. Cóż, w tym konkretnym momencie, w tym miejscu, z tą oprawą, mógł układać pasjansa. I jakoś nie zaprzątam sobie głowy zastanawianiem się, czy to robił – może to jest miara laptopowego sukcesu.
Chciałbym tylko dodać, że moja niechęć do laptopowych wykonawców dotyczy jedynie ich występów na żywo. Nie mam nic przeciwko używania laptopów, nawet jako jedynego żródła dźwięku, w pracy studyjnej. Natomiast chciałbym zwrócić jeszcze na jeden aspekt uwagę, o którym wspomniałeś w wyjściowym poście, a mianowicie o formule festiwalu. Nie mogę za bardzo pojąć logiki organizatorów UNSOUND, którzy pragną być patronami ciekawych zjawisk w muzyce niezależnej/eksperymentalnej, a jednocześnie wydają grube pieniądze na występ takiego LUSTMORD (koszt występu jego to co najmniej kilka tysięcy $, jesli nie wiecej biorąc pod uwage jeszcze koszty podróży). Czy ten LUSTMORD faktycznie jest teraz tak istotnym kompozytorem, a jego muzyka grana na żywo tak wyczerpująca psychicznie i fizycznie, by marnować tyle kasy na niego? Mogę Ciebie Bartku i innych czytelników zapewnić, że obecnie jest co najmniej kilkunastu wykonawców w tej formule na świecie, którzy w studio i na żywo prezentują się o wiele lepiej niż Brian W, i są o wiele tańsi. Dlatego wątpię, by organizatorzy kierowali się aspektami wartości artystycznej zapraszanych wykonawców, a to z kolei zniechęca mnie do tego typu festiwalu. Kiedy widzę, że organizator za zasłoną popularyzowania wartościowej muzyki kieruje się jakimś źle pojętym pragmatyzmem reklamowym, to mam cofkę już na samym wstępie. Apeluję więc do organizatorów wszelkich koncertów/festiwali, kierujcie się panowie dobrem sztuki, a nie reklamą z widniejącymi nazwiskami dawno przebrzmiałych, wypalonych już „gwiazd”. Popularyzujcie młodych, zdolnych, ambitnych z ogniem w oczach pasjonatów, a nie starycch, wyleniałych i zniszczonych już magią pieniądza pseudoartystów.
@Rafał –> Jasna sprawa co do tego wykorzystania laptopów na scenie. W produkcji muzyki trudno dziś o bardziej kluczowy instrument.
Co do Twojej opinii na temat programu – właśnie dlatego warto, żeby takie osoby jak Ty, czy inni popularyzatorzy sceny industrialnej, na festiwalu bywali, pisali o nim i sugerowali artystów.
Nie wyobrażam sobie takich ludzi jak Merzbow czy Karkowski bez laptopa na scenie. Co oni mieliby tam robić?? Zadroszczę wszystkim, którzy byli na tej imprezie.
Dla porawy nastroju, malutkie, króciutkie coś
http://youtu.be/Qrl3n2ZtK2E
Odniosę się może najpierw do wstydliwej i budzącej emocje sprawy grupy eTelecine i rzekomej konieczności posiadania industrialnej kwalifikacji do oceny tego „koncertu” – byłem na miejscu i na gorąco parę kąśliwych uwag z Bartkiem wymieniliśmy. Nic potrzeba szczególnej wiedzy, by mieć o tym wydarzeniu zdanie, nie był to na pewno industrial, nawet się nie otarli (znów złe słowo) o takie zjawisko. Było to bezmyślne pitolenie bez sensu, dla ignoranta słaba muzyka tła, muzak z windy, jakiś bieda-ambient, najbardziej industrialny był napis Lustmord na końcu wizualek. Rzecz nie do obronienia w żadnej kategorii, całkowity brak walorów artystycznych, poza no, jakby tu rzec, samą artystką, która nie bez powodu ma rzesze fanów, ale to inna bajka.
Duet Hecker/Lopatin wypadł boleśnie słabo, zero struktury, mikro i makro, niuejdżowe sample i pseudosyntezatorowe chórki na przemian, na moment w 2/3 koncertu wrócił dawny Hecker i po 3 minutach ślad po nim zaginął, pozostała tylko rozwlekła i wyczerpująca końcówka bez żadnego celu na wspominanych wcześniej brzmieniach. Katorga i trudno było wyjść. A wcześniej była przecież niezła Julia Holter z nieco naprędce doklejonym kwartetem, 20 minut to jednak za krótko, by zrekompensować późniejszy duet.
Do tych dwóch wydarzeń, typowanych przez Unsound na high profile poprzez lokalizację i towarzystwo, świetnie pasują wybryki V/VM, razem dając Fatalną Trójkę, każde z innego powodu. Czyli trzy główne wieczorne eventy festiwalu (czw, pt, sb) zawierały wg mnie żenujące treści. Dla wiernego słuchacza był to bolesny policzek wymierzany trzykrotnie, żeby zapamiętał do października 2013.
Z dużych pozytywów: Holly Herndon, Emptyset, Atom tm, Ben Vida, Fushitsusha, Trinity, Raime, Kevin Drumm i Haxan Cloak nawet ok. Imprezy w hotelu pod względem klimatu rewelacyjne, jeśli zaś chodzi o treść, to raczej nie dorównały przestrzeni i nie przejdą do legendy, a mogłyby przy lepszym zaprogramowaniu.
Inna rzecz to maskowanie basem braku treści, słyszalne powszechnie na festiwalu. Jak trzęsie się podłoga, nozdrza drgają i sufit wpada w rezonans, to muzyka na pewno jest doskonała, tak przynajmniej można było wywnioskować z postawy akustyków, a nie zawsze służyło to samym artystom.
Za rok z lupą w ręku będę badał line-up przed podjęciem decyzji o przyjeździe, straciłem niestety zaufanie do włodarzy festiwalu. Sugestie Bartka o radykalnej odmianie charakteru przyszłorocznej edycji i znalezieniu łagodniejszego motywu przewodniego warte są rozważenia. W tym roku wiele zostało zdemolowane i jest to pewien koniec Unsoundu, dla mnie z pewnością. Pozostaje czytelna transformacja, albo skok w mainstream bez mydlenia oczu i techno w hotelu na 5 piętrach.
@Bartek –> Laptop nie jest wcale kluczowy. Raczej kluczowo wygodny, i to jest główne kryterium wyboru przez wykonawców tego urządzenia. Co do podpowiedzi dla kuratorów festiwalowych i dyrektorów artystycznych. Ja myslę, że oni takich podpowiedzi nie oczekują. Nie bez kozery używa się tutaj pojęcia „polityka festiwalu / polityka organizatora festiwalu”.
@Winyle –> To dziwne, że nie wyobrażasz sobie tych wykonawców bez laptopów, bo nawet na youtubie jest pełno fragmentów koncertów takiego MERZBOW z czasów, gdy nie posługiwał sie laptopem. Ba, nawet komputera nie miał w swoim zestawie instrumentów. Co MERZBOW robił na scenie, też widać. A znasz dorobek KARKOWSKIEGO z lat 80., gdy nie używał laptopów, ani komputerów? Jeśli nie, to zrób to, wtedy będziesz mógł bardziej wyobraźnie swoją uruchomić.
I nie chodzi tu o kolejną debatę na temat wyższości jednych instrumentów nad drugimi. Jednak, gdy słyszę lub czytam wypowiedzi takiego MERZBOW lub KARKOWSKIEGO, że właśnie przerzucili się na laptopy, bo są wygodniejsze w czasie podróży samolotowej, to ja nie chcę chodzic na ich koncerty, nawet gdyby je miał pod nosem i miałby mi organizator zapłacić za uczestniczenie w nich.
wychodzi na to ze bede niedlugo mieszkac w krakowie, moze na nastepna edycje dotre
@Rafał –> Akurat Unsound ma w miarę szeroką grupę kuratorów. Co do laptopów – dla jednych są zastępowalne, dla większości nie. Jeśli ktoś robi muzykę w środowisku Max/MSP lub pochodnych, to często nie ma dla niego powrotu w świat starych urządzeń, bo na fizycznych urządzeniach nie odtworzy tych brzmień, które przygotował w komputerze. Na szczęście są też nowe sprzętowe syntezatory modularne, nawet nie takie wielkie gabarytowo, ale droższe i na tym etapie chyba mniej przystępne. Sam mam sporo sentymentu do sprzętowych rozwiązań, ale nie dziwiłbym się muzykom, którzy pod koniec lat 90. przestawili się na laptopy (w tym samym czasie pojawił się Ableton) – dla technologii obróbki dźwięku live w komputerze to był przełomowy okres, więc szli w kierunku, gdzie dostrzegali nie tylko wygodę, ale i szanse na oryginalność, rozwój. Dopiero dziś się okazuje, jak tłumnie tam poszli…
@Bartek –> Jeśli mówimy o muzyce eksperymentalnej, lub muzyce, która ma ambicję być taką, to moim zdaniem jej problem nie dotyczy tego, czy są takie, czy inne syntezatory, takie, czy inne cyfrowe urządzenia lub oprogramowanie komputerowe. Problemem jest głowa kompozytora. To banał, ja wiem. Prawda jest jednak taka, że w wielu przypadkach to oprogramowanie komputerowe oraz modularne czy inne analogowe syntezatory tak naprawdę nie są potrzebne i wielu wykonawców (przynajmniej ja takich znam) tego unika. Wydaję się mi, że właśnie tutaj dochodzimy do zasadniczego punktu, w ktorym rożnimy się w ocenie tego, jak wygląda kształt współczesnej muzyki elektronicznej o awangardowych konotacjach i całej tej akademickiej spuściźnie z lat 50. i 60. Ty reprezentujesz myślenie o tej muzyce bardziej pod kątem akademickich trendów, z którymi stykasz się dzięki takim, a nie innym festiwalom oraz selekcji płyt z danych wytwórni płytowych oraz „mainstreamu” independent music. Ja natomiast bardziej jestem związany z całym tym nurtem, który jest jeszcze bardziej niszowym, niż to ci sie wydaje i niż to wydaje sie tym, którzy uwyżają MERZBOW za niszowego wykonawcę. To nie oznacza, że wykonawcy z tych czeluści niszowych, którzy są mi bardziej bliscy, nie używają tych laptopów lub jakichs innych nowinek technologicznych, ale w ich przypadku proporcje skali oraz zakresu wykorzystania sa zupełnie odwrócone. Nie chodzi tu nawet o sentyment do analogowej elektroniki, ale poczucie estetyczne oraz pewnego rodzaju rozbieżne pojmowanie tego, czym ma być koncert – czyli swoisty rytuał symbiozy twórcy, muzyki i odbiorcy, w jednym miejscu, czasie i przestrzeni. Ty sie nie dziwisz kompozytorom, którzy na koncertach niewzruszenie gapią się w monitor laptopa i którzy idą na łatwiznę w tworzeniu muzyki na żywo. Ja się dziwię, bo nie jestem sympatykiem organizowania zarobkowych tras koncertowych w imię zasady jak najmniejszych kosztów finansowych, nakładów sił oraz treści. Wiem, że to jest utopia, która jest mozliwa (przyznaję, że nie zawsze) jedynie w całkowicie niezależnej muzyce, której ja akurat sympatyzuję. Nie mniej jednak uważam, ze należy dążyć do doskonałości i pozytywnych ideałów. Zbyt wiele ciekawej muzyki powstaje, by tracić czas, pieniądze oraz dobre samopoczucie na wykonawców, którzy nie rozumieją, lub nie chcą zrozumieć czym ma być koncert, dla nich, i dla odbiorców. Żeby było jeszcze śmieszniej, najbardziej przerażającymi „gwałcicielami” tych prostych, ale jakże treściwych idei dotyczących „święta” koncertowego są ci wykonawcy, którzy zdobyli zwykle jakieś już uznanie, markę i popularność. To ich pazerność, konsumpcyjny styl życia i brak szacunku do własnej sztuki i do sztuki w ogole powoduje wypaczanie u odbiorców, dla których opakowanie – nazwa marki staje się ważniejsza niż sama treść. Jedna z takich nazw, jak LUSTMORD, MERZBOW czy THROBBING GRISTLE wystarczy, że będzie na plakacie wieszczącym kolejna edycje festiwalu, i to ona tak naprawdę ma zagwarantowac sukces komercyjny dla organizatora tegoż festiwalu. Myślisz, że Chołoniewski kierował się czymś innym, przy doborze wykonawców na tegoroczny UNSOUND? Myślisz, że zadaje sobie on trud w tym, by zainteresowac się głebiej problematyką i zaprosić naprawde obiecujących wykonawców? Myślisz, że Chołoniewski na co dzień słucha tego typu muzyki, jak chociażby LUSTMORD? Moge się załozyc, że na uczelni, gdyby jakiś ze studentów dał mu do posłuchania jeden z albumów LUSTMORD, to pewnie po jego wysłuchaniu nic dobrego o nim by nie powiedział. Jednak magia nazwy robi swoje, robi swoje również wspólnie wypity toast z Brianem W. oraz obopólne poczucie dobrze spełnionego obowiązku, ponieważ każdy z panów może ucieszyc sie z sukcesu komercyjnego lub prestiżowego.
@Problemem jest głowa kompozytora – no, to jest akurat oczywiste.
Który Chołoniewski wybiera wykonawców na Unsound?
Może pomyliłeś Unsound z Audio Artem?
Myślę, że Lustmord w programie Unsound nie wynika z chłodnej kalkulacji, bo ten festiwal wyprzedaje bilety na topowe nazwiska z okładek the Wire. Taki Lustmord to nasz lokalny gust kuratorski. Niestety.
Ja jeszcze w sprawie tego gwarantowania „sukcesu komercyjnego” dla organizatora festiwalu – nie przekraczajmy pewnego poziomu absurdu. Sukces komercyjny to ma w Polsce Męskie Granie, może jeszcze Open’er i parę innych imprez. Tutaj na pewno chodzi o prestiżowy, to jest impreza, która bez sponsorów i dotacji by się nie odbyła. Kevina Drumma, Vatican Shadow i Keiji Kaino można było zobaczyć łącznie za 25 zł. „Sukces komercyjny” nawet nie majaczy w drzwiach w takich momentach.
Na pewno pomyliłem. Nie wiedzieć dlaczego, bo akurat AUDIO ART festiwal uważam za jedno z ciekawszych zjawisk w Polsce. Przynajmniej „polityka” tego festiwalu wydaje się konsekwentna i pozbawiona taniego efekciarstwa. Pana Chołoniewskiego oczywiscie przepraszam za tę pomyłkę.
Co do programu UNSOUND. Nie wiem czy zaproszenie LUSTMORD było efektem gustu kuratorskiego, czy też może kierowania się WIRE. Na pewno w WIRE był chyba jakiś wywiad z Briana W. Czy podobizna tego kompozytora była na okładce, tego nie wiem. Ale nie jest to ważne w sumie. Lokalny gust kuratorski lub inny jest niezbędny do tworzenia programu festiwalowego. Nie wyobrażam sobie, by kuratorzy/dyrektorzy artystyczni festiwalu zapraszali wykonawców, którzy im się nie podobają, których nie szanują i nie podzielają wysokich ocen pojawiajacych się w w takich czy innych mediach.
Po tegorocznej Warszawskiej Jesieni czy Ad Libitum Unsound jawi się jako hipsterski, anachroniczny pierd. Klimaty dawno przebrzmiałe i niestety niepotrafiące poradzić sobie z wyzwaniami współczesności (Lustmord, Biosphere) vs konfekcja ATelecine oraz Bena Frosta (mój Boże, czekam, aż ten ostatni sprokuruje progrockową symfonię, jest już naprawdę bliski, a w zeszłą sobotę przekroczył próg żenady), jak również przerażająca wtórność muzyki tanecznej prezentowanej w niesamowitym Hotelu Forum całkowicie legitymizuje tytuł minionej edycji festiwalu.
Proponowałbym selekcję mniej znanych, a ciekawszych artystów, odejście od formuły koncertów laptopowych z wizualizacjami na miarę połowy lat 90., sięgnięcie do sceny free improv, która zapewnia moc zaskoczeń i doznań, a odejście od przebrzmiałych gwiazd. Krok do przodu to również potencjalnie ciekawsze od pary dziadków Biosphere-Lustmord możliwe połączenia artystów z różnych muzycznych biegunów. Nie chcę urągać kuratorom, ale chyba przydałoby im się wsparcie.:)
@Tomek: ‚przerażająca wtórność muzyki tanecznej’ z tym akurat się nie zgodzę. Sobota w Forum była jednym z najlepszych eventów, a producenci i DJ’e z Ameryki pokazali w jakim kierunku zmierza dancefloor. Decyzje o zaproszeniu Traxmana, Mike’a Q (powiedz mi kiedy i gdzie słyszałeś w Polsce jakiegokolwiek zagranicznego producenta muzyki tanecznej specjalizującego się w baltimore?), czy Fatimy, to był strzał w dziesiątkę i pokazanie tego, co w chwili obecnej jest najciekawsze. Europejska scena ostatnio mocno kuleje i jest wtórna, co przekłada się na wzrost zainteresowania amerykańskimi gatunkami.
Którego dnia przyjechałeś, Bartku? Poniedziałek, wtorek i czwartek – zwłaszcza czwartek – były muzycznie najciekawszymi dniami. Wiem, że jako współpracownik Unsound mam zapewne średni poziom obiektywizmu, ale nie jest tak, że go całkowicie nie mam. Rozsądek podpowiada mi traktowanie największych wydarzeń festiwalowych z rezerwą i oszczędzanie energii na występy o mniejszej skali. Te mnie bardzo usatysfakcjonowały: Black Rain z Kotrą, Helm, Holly Herndon, Emptyset, Votel, wspaniali Innercity Ensemble i Piętnastka.
Przy okazji retoryki dominacji, o której wspominacie Ty i Rafał – zabawne, że w zeszłym roku na tej samej scenie wystąpiła Cosey, a tego rodzaju rozważania w ogóle nie miały miejsca. Ale być może jej muzyka po prostu nie zostawia miejsca na marginałki. aTelecine – o czym, wydawało mi się, każdy wiedział – muzycznie przypomina debiutanckie CD-Ry ocenianych w industrialnych zinach, ale opiera się na wierze w to, że znane nazwisko = jakość. W co uwierzyło zapewne wielu rozczarowanych słuchaczy koncertu. Czemu rozczarowanych, nie wiem – po odsłuchaniu mocno krytykowanej płyty powinni byli wiedzieć, czego się spodziewać.
@Tomek –> A co takiego było na tej Warszawskiej Jesieni? Bo z dwóch wieczorów, które widziałem, coś bardzo rewolucyjnego nie wynikało. Tak z ciekawości pytam, bez czepialstwa. No i też nie zgodzę się z tezą o wtórności sceny tanecznej – rokrocznie pod tym względem trudno mieć coś do zarzucenia Unsoundowi.
@Paweł Kulczyński –> Coś jest na rzeczy z tym basem – to zjawisko narastające. ja sobie to (przynajmniej po części) tłumaczę coraz mocniejszym nagłośnieniem. Ale techno w hotelu na 5 piętrach to w sumie może by nie było takie rozwiązanie. Zanotowałbym 🙂
@Rafał –> Jeśli chodzi o „The Wire”, to jesteśmy blisko sedna – ten tytuł, z już 30-letnią historią, nie ma w tej chwili mocnego konkurenta na polu popularyzacji muzyki z rejonów „Unsoundu”, więc przeżywa lekki kryzys tożsamościowy, jeśli pojawiają się tu komentarze dotyczące kryzysu kuratorskiego, to raczej rodzaj aktualnych sympatii redakcji „The Wire” bym tu dostrzegał jako pewien problem. Z drugiej strony – z kim lepszym w tej branży można współpracować? Ja nie widzę równie mocnego (chodzi też o siłę promocyjną w środowisku fanów takiej muzyki) prasowego partnera.
@Olga –> Niestety, na początku tygodnia mnie nie było – starałem się zasygnalizować, że wg doniesień były wtedy świetne występy m.in. Piętnastki czy Vatican Shadow. Byłem, jak zwykle, od czwartku. I sporo ciekawego się wydarzyło, a to, że skoncentrowałem się na pisaniu aTelecine, to raczej wynik zaskoczenia czymś, co tak mocno odstaje od reszty 🙂 Ten festiwal jest po prostu za dobry na aTelecine.
Aha, i przepraszam za dość powolne moderowanie komentarzy ostatnio.
Zabawna dyskusja, biorąc pod uwagę, że osoba, która ma w niej najwięcej do powiedzenia, nie była nawet na festiwalu. Mnie jednak szczególnie interesuje wątek tego jak POWINIEN wyglądać koncert. Na moje szczęście (bądź nieszczęście) nie potrzebuję pana/pani z gitarą na scenie, żeby czerpać radość z obcowania z muzyką na dużym nagłośnieniu (niewątpliwie większym, niż moje domowe). Nigdy nie zapomnę „koncertu” Alva Noto z Plateaux Festival sprzed bodaj czterech lat, na którym był dosłownie odtwarzany Xerrox do prostej wizualizacji rzuconej na trzech ekranach w dość sporawej sali toruńskiego CSW. Nawet przez moment nie zastanawiałem się na tym, czy pan Carsten układa pasjansa, czy przegląda eBaya (w sumie Xerrox z samej swej natury jest czymś „odtwarzanym”, więc całkiem logiczne byłoby, gdyby artysta wcisnął po prostu play) – bo to w ogóle nie miało znaczenia w ogólnym rozrachunku. Wrażenie z tego „występu” było potężne, zapierające dech (nieosiągalne w domowych warunkach) i żaden z dyskutantów tego wątku mi tego nie odbierze. Dla mnie, jako muzyka i słuchacza, laptop to tak samo żywy instrument jak gitara, na której – za przeproszeniem – każdy głupi może grać. Ba, laptop wymaga ode mnie więcej uwagi, precyzji, inwencji, wysiłku i jest ostatecznie tylko narzędziem, tak samo jak piszczałka, trójkąt, czy rura od odkurzacza. Szanuję „artystów laptopowych” i szanuję ich prawo do ich własnej wizji występów na żywo, dopóki dostarczają mi wrażeń estetycznych. Bo z drugiej strony to jest trochę tak, jakby mi ktoś imputował, że skoro nie poguję pod sceną, to znaczy, że nie umiem być na koncercie 🙂
@Olga. To, że rok temu, przy okazji UNSOUND, wystąpiła COSEY FANNI TUTTI z jej partnerem i jakoś przemilczano ten fakt z mojej strony tutaj, u Bartka, wynika jedynie z tego, że jeszcze rok temu nie śledziłem bloga Bartka. A ubiegłoroczny występ byłej, niedoszłej gwiazdki porno z lat 70. wpisał się dokładnie w ten sam klimat, o którym tutaj napisałem. Nie rozumiem za to tej ironii z debiutanckimi CD-rami ocenianych w zinach. Widze, że nie masz zbyt dobrego zdania o nośniku CD-R, debiutach i zinach. A szkoda…
@Rara. Zabawne, że nie czytasz ze zrozumieniem. Pewnie umknęło ci to, że moje wypowiedzi dotyczyły głównie „polityki” organizatorów festiwali, a nie skupiałem się na poszczególnych wystąpieniach. Moje wypowiedzi też dotyczyły, a festiwal UNSOUND był tego pretekstem, pewnej refleksji na temat jakości laptopowych wystąpień, i tutaj wcale nie musiałem byc na tej, czy poprzednich edycjach tego festiwalu, by mieć wyrobione zdanie na temat sensu tego typu wystąpień. Twoją euforię związaną z występami laptopowych artystów rozumiem i szanuję, choć jej nie podzielam, pomimo tego, że i ja pamiętam pewne koncerty (jak chociażby SCHLOSS TEGAL we Wrocławiu w 1999 roku), które były emocjonujące, chociaż oparte wprawdzie nie na laptopie, ale discmanach. Tańczenie pogo pod sceną zupełnie wykracza poza mój zmysł postrzegania dobrej „zabawy” na koncercie…
HALO EVERYONE!
ja krótko, bo gdzieś tam się rozpisałem i chyba zostało to trochę opacznie zrozumiane 😉
Bartek, wywołałeś – Piętnastka – najlepszy koncert naszych. I chyba jedyny który się skończył w idealnym momencie, trwał dokładnie tyle ile miał trwać. W kontekście tematu festiwalu żaden artysta nie zabawił się właśnie problemem „jak skończyć występ”, 15tka może nieświadomie, ale zagrała tym motywem. Trans zamknąć w pół godziny? Mistrzostwo. I jeszcze ten mikrodilejek na ostatnim rychu gałką! Ach! Większość koncertów gdyby trwała krócej, byłoby lepiej, nawet aT gdyby trwało 3 minuty, byłoby strawne 😉 W natłoku wielu wrażeń festiwalowych postawienie na zwarta formę i wyczucie własnego the end jest cenne.
Uwaga ogólna – jak ktoś nie był, niech nie ocenia.
A na przyszły rok pomysły? Łączyć częściej naszych z zagranicznymi, debiutantów z gwiazdami lub nawet z „gwiazdami” i czekać co się wydarzy. Łączyć na równych prawach. Żaden z polskich artystów nie zawiódł, bo nam zależy, bo mamy dużo do zrobienia i musimy dogonić wiele spraw, jednak i ciągle jeszcze. Czas na wymianę doświadczeń w szerszej skali, i jeśli nie zrobi tego Unsound, to jaki inny festiwal? Kolektywna atmosfera, mimo wszystko panująca cały czas, festiwalowe community że tak powiem, powinna sprzyjać takim rozwiązaniom. Nie wydarzy się to przecież na Sacrum Profanum lub innym zbyt wielkim egofestiwalu.
Unsound – wierzymy i czekamy na 2013 🙂
dziękuję i serdecznie pozdrawiam!
Tegoroczna edycja skłoniła mnie do wielu poruszanych tutaj refleksji. Po raz pierwszy tak bardzo przeszkadzały mi laptopowe „koncerty”, w których już mam dość tego oszukiwania, a w dodatku markowania braku treści silnym dudnieniem (tu przede wszystkim Hecker/Lopatin) i wizualizacjami. Niech to będzie pokazy audiowizualne, niech artysta siedzi na widowni, po co ta krępująca wszystkich maskarada?
W tym roku, jak nigdy wcześniej, atakowano siłą dźwięku – głośno nie zawsze znaczy dobrze, dlatego pomysł na skupienie się w przyszłej edycji na delikatności, a ja dodałbym na detalu – bardzo udany.
Co do wyborów programowych, to największą wpadką jest aTelecine – do relacji Bartka i Pawła nic dodać nie mogę. W audycji poddałem się na samym już początku i postanowiłem nie próbować zrelacjonować tego koncertu politycznie poprawnie, bo taka próba z góry skazana jest na porażkę, więc sobie poużywałem. Chyba tak trzeba, bo publiczności oczy ktoś otworzyć musi. Tutaj dochodzę do sedna – gdzie się podziała publiczność, która świadomie słucha? Mam wrażenie, że obecnie każdy koncert przyjmowany jest bezkrytycznie i z owacją, a tak wiele na to nie zasługuje. Czasy wygwizdania artysty i emocji po koncercie, to już chyba prehistoria.
Odkładając Sashę na bok, warto jeszcze podnieść kwestię organizowania prywatnej imprezy dla kilkunastu osób, za pieniądze festiwalu i widzów (zresztą na ich oczach) w konwencji pijackiej zabawy w youtubowe karaoke (a bardziej mini playback show) – żenujący był Kirby w tym roku.
Zawiódł też KTL, którego po raz drugi widziałem grającego do filmu zupełnie obrazem się nie przejmując – tutaj też zadziałał pewnie mechanizm nazwiska Stephena.
No ale za Keijiego Haino i Fushitsushę podziękować muszę – charyzmatyczny lider, pod którego wodzą trio sieje muzyczne zniszczenie, porównać mogę jedynie do Swans. Rewelacja! No dziękuję za ożywienie Hotelu Forum, choć szkoda, że tylko w konwencji klubowej.
Żeby skończyć z pozytywnym akcentem wspomnę o polskiej reprezentacji artystów na festiwalu, niemal wszyscy zagrali (tak, na instrumentach) świetne koncerty:
– BNNT – muzyczno-performerska prezentacja ich terrorystycznego punku miażdży
– Piętnastka – zabawna i wyrafinowana prezentacja słowiańszczyzny
– Niski Szum – czyli romantyczny blues po polsku
– Tomek Chołoniewski/Hubert Zemler – dwa zupełnie różne podejścia do perkusji, jako instrumentu solowego
– Lutto Lento/the Phantom – sety zagrane na kasetach i winylach, prezentujące estetykę wyjątkowej wytwórni Sangoplasmo
– Mazzoll – no mistrz po prostu – dobrze, że wrócił
– SzaZaZe – czyli z dystansem i humorem o poważnych sprawach i jest to najlepszy skład grający muzykę pod obraz na żywo
@Wojciech Kucharczyk –> Dzięki za ten głos! Ważna cecha Unsoundu to rzeczywiście fakt, że na miejscu się rozmawia, dawno się tak nie wygadałem o muzyce pomiędzy koncertami. Sam fakt, że line-up i koncerty wywołują w tym wypadku tyle różnych opinii, jest istotny. Dlatego wolałbym „CDN” od „The End”. Bo na razie mamy chyba raczej „tbc”? A może ktoś już coś wie?? Było jakieś oficjalne ogłoszenie na finałowej imprezie w Pauzie?
@Krzysztof Pietraszewski –> No, jest więcej o Polakach. Dzięki!
@Rara. Ja byłem na Alvie Noto we Wrocławiu na Avant Art i pomimo tego, że muzyka z obrazem precyzyjnie się zgrywała to Carsten nie grał jej z laptopa.
@Wojciech. Bardzo słuszna uwaga a propos czasu występów. Dłużyzn było bardzo dużo, ale i zdarzyły się też występy za krótkie – choć z dwojga złego lepiej wyjść nienasyconym.
I co takiego było w występie Holly Herndon? Proste beaty, prosty rytm i trochę hałasu – jeszcze się dziewczyna w tym wszystkim pogubiła. W tej kategorii bezkonkurencyjny był Vatican Shadow.
@ Krzysztof Pietraszewski. Widziałem też Alva Noto z setem Unitxt, który nie był grany z laptopa. Też było fajnie 🙂 Dzięki za słowo o Fusitshushy. Bardzo żałuję, że nie byłem.
@Paide – ale te wszystkie machinedrumowo- i dj rashadowopodobne dźwięki w 2012 nie są niczym nowym, a i tak zdecydowanie lepiej sprawdzają się na słuchawkach niż w ciemnej, dusznej sali z producentem stojącym jak słup soli przy laptopie (no cóż, nic nie poradzę, że gapienie się tysiąca twarzy na dj’a nie uważam za jakieś przeżycie estetyczne i emocjonalne).
@Bartek – na Warszawskiej Jesieni z nóg zwalił quasispektakl muzyczny „Luna Park” powstały w IRCAM na zamówienie Centre Pompidou oraz samego festiwalu. Absolutnie narkotyczna, zjawiskowa, powalająca swym ekpresjonistycznym charakterem synteza awangardowego teatru, multimediów, warsztatowej ekwilibrystyki, ponad godzina totalnego szaleństwa zakończona, że się tak górnolotnie wyrażę, khmm, katharsis.:) Niestety w sieci jest tylko krótki dokument na ten temat, a szkoda…
@Rafał, w mojej wypowiedzi nie ma żadnej ironii ani krytyki pod adresem sceny undergroundowej, sama często kibicuję jej przedstawicielom. Jeśli mamy do czynienia z jakąś ironią to dotyczy ona tego, że nieopierzony zespół, brzmiący jak hobbyści albo jak debiutanci szukający swojego brzmienia (ale ci, w przeciwieństwie do aT, zazwyczaj znają swoje miejsce), spotyka się z takim hypem dzięki znanemu nazwisku w składzie.
@Tomek –> No tak, to mi umknęło zupełnie…
@Krzysztof, w występie Holly najbardziej spodobały mi się właśnie zaskakująco proste rytmy, ze zdawkowych relacji wynikało coś bardziej mgławicowego i trudnego do zdefiniowania, muzyka akademicka na sali do tańca; być może zadziałał efekt pozytywnego zaskoczenia?
Przy okazji polskich wykonawców, czy widziałeś Innercity Ensemble?
@Bartek –> Zaniepokoił mnie twój wpis na temat współpracy czasopisma z organizatorami festiwalu. Dlaczego sądzisz, że rolą czasopisma ma być promowanie czegokolwiek i dlaczego festiwal ma być uzależniony od czasopism? Według mnie jedno z drugim nie powinno iść w parze, a jeśli już, to w imię czego? Kształtowania gustów?
Rafal takie rzeczy odbywaja sie na wiekszosci festiwali ktore promuje WIRE. Serio , Unsound pod tym wzgledem nie jest wyjatkiem. Wszystko jest zespolem naczyn polaczonych -festiwale,pisma muzyczne,wytwornie ktore radza sobie lepiej niz majorsi i skupiaja uwage w takim stopniu ze juz dla mniejszych jej nie ma. Bylem na Unsoundzie bylo bardzo OK, organizatorzy mimo ogromu pracy mieli czas na rozmowe w przerwach koncertow co uwazam za duzy atut tego festiwalu, ze towarzystwo nie bylo napiete tak jak czasami ma lub mialo to miejsce gdzie indziej. Wybralem te koncerty ktore chcialem i ciesze sie ze nie musialem byc na wszystkim w imie dziennikarskiej rzetelnosci. Nie wiem kto to „hipsterzy”, „nasi”, „obcy” spedzilem fajnie czas posluchalem i porozmawialem z kolegami muzykami i niemuzykami. Nie moge sie doczekac nastepnego roku, napewno znajde cos dla siebie
ach jeszcze jedno bylo kapitalne naglosnienie.Jesli ktos mial ochote posluchac klasyka gatunku jakim byl Drumm dostal to w najlepszym wydaniu tak wykonawczym jak i odsluchowym.Prawie nikt nie zwrocil tu uwagi na swietne warunki akustyczne
@Ty, Grzegorz –> Hm, pozwolę sobie zwrócić uwagę, że ja zwróciłem uwagę na bardzo dobre nagłośnienie. 🙂
@Grzesiek, jak to obliczyłeś, że większość festiwali? Nie popadaj w jakąś paranoję… Weź pismo WIRE z kilku lat i policz ile to pismo zapromowało festiwali. A następnie, prześledź, ile festiwali odbywa sie w samej polsce, nie mówiąc już o Europie i świecie. Jeśli WIRE promuje 1/50 tych festiwali, to będzie sukces. Wiec o jakiej tu mówimy większości? Chyba że dla ciebie festiwal typu WIF , TOWER TRANSMISSIONS, SOUND SABOTAGE, FOETUS FROLICS FESTIVAL, CONGRESSO POSTINDUSTRIALE i wiele innych nie są godne uznania bycia festiwalem? Akurat twoje czy innych odbiorców samopoczucie w trakcie festiwalu nie powinno być sukcesem organizatorów, ale samych odbiorców. Nie róbmy jaj z pogrzebu, to że zamieniłeś kilka słów z organizatorem festiwalu ma być atutem całej imprezy? Myślałem, że tutaj bierze się pod uwagę jakość artystyczną, przygotowanie techniczne oraz właściwy dobór miejsca na koncerty. A ty tutaj o rozmowach z organizatorami… Dla mnie nie ma żadnego naczynia połączonego między tymi elementami, o których wspomnaiłes. Rolą organizatora festiwalu jest zrobienie dobrego festiwalu, który nie powinien przedstawiać od czapy wykonawców, którzy nie mają zbyt wiele do powiedzenie w wydaniu koncertowym, ale takich, których łączy pewien sposób i metody pracy w sztukach interdyscyplinarnych, lub branżowych. Gazety są od tego, by bez względu na to, czy ich dziennikarze dostaną wejściówki, rzetelnie opisały te wydarzenia, bo taka jest misja każdego szanującego się medium, dziennikarza, krytyka etc. A wytwórnie są od tego, by wydawać wyselekcjonowane materiały muzyczne. Ty wydajesz swoje wydawnictwa między innymi dlatego, by wysyłać promocyjne egzemplarze do recenzowania? Jeśli tak, to dzieli nas przepaść, bo ja inaczej pojmuję „misję” wydawcy. Innymi słowy, po prostu ja jestem przeciwnikiem tworzeniu tego typu „syndykatów” o naczyniach połączonych. Tego typu myślenie spowodowało właśnie powstanie korporacji, które przyczyniły się do śmierci muzyki rockowej oraz powstania całego tego popowego szajsu. Mam nadzieję, że tego typu tendencję, co do których, jak widzę, bardzo ci spieszno, nigdy nie nastąpia i przynajmniej ta sfera muzyki niezależnej obroni się przed nimi.
ja nic nie musze liczyc….mam na wlasnej skorze.Ja nie mowie o ostatnich latach tylko o tym co jest teraz jaka to jest tendencja.Wybacz ale od jakiegos czasu z racji tego ze zajmuje sie tym nieomal profesjonalnie nie moge” popadac w paranoje”.Tak jest i to nie jest moje zdanie tylko rowniez opinia artystow
No to tym „nieomal profesjonalizmem” zamknąłeś mi usta 🙂 Ok, jestem ciekaw, ile festiwali i jakie to były, wypromował WIRE w trzech ostatnich swoich numerach, skoro to to ma być ostatnia tendencja.
Polecam swoją relację z całości dla Nowejmuzyki: http://www.nowamuzyka.pl/?p=21133
Co do tych naczyń połączonych to weźcie pod uwagę, że dziennikarze m.in. the Wire współorganizują nowojorską edycję Unsound.
@Olga. widziałem/słyszałem Innercity E. i mam mieszane odczucia. Bardzo fajne brzmienie, podobało mi się jego romansowanie z estetyką bliskiego wschodu, ale bardzo długo Panom zajmowało rozwijanie pomysłów do pełnego utworu i schodzenie z niego do następnych pomysłów – rozwlekło to koncert i popsuło dramaturgię, to nad tym przede wszystkim muszą popracować. Najlepiej wyszło im to w końcówce, która podobała mi się bardzo. No i był jeszcze zgrzyt w porozumieniu między muzykami – ten z laptopem podał taki prosty, archaiczny, „pegasusowy” rytm, któremu wszyscy muzycy zaczęli się sprzeciwiać, nie chcieli podjąć tematu, ale w końcu się poddali i coś z tego urodzili – widać to było jednak bardzo i jakoś tak mi to psuło atmosferę 🙂
@Michał. Dobrze napisana recenzja, naprawdę. Czasami tylko, niepotrzebnie dajesz się ponosić emocjom, w których dokonujesz jakichś ocen, które i tak nie są weryfikowalne. Lepiej poprostu pozostać na relacji, którą ciekawie zaprezentowałeś. Ocenę pozostaw czytelnikowi, lub wzbudź u niego ciekawość, która, kto wie, może spowodować, że następnym razem tenże czytelnik osobiscie pofatyguje się na ten festiwal. Mimo to, jest Ok.
Chciałbym ocieplić nieco dyskusję na temat minionej właśnie edycji Unsoundu pozytywnym akcentem, bo już powściekałem się na usterki, a to tylko jedna strona medalu, tak więc dla równowagi subiektywna lista prywatnych rozkoszy i mniejszych przyjemności:
Fushitsusha, stanie pod samymi piecami Keiji Haino to duży, choć bolesny przywilej. Jak tylko odkręcił gałki, jeszcze bez wydania dźwięku, już sam szum z przytrzymanej gitary mnie przeraził, był zwiastunem gwałtu. Potem szalone solowe staccata stawiały włosy dęba, zna swój fach. Z kolei pająkowaty, androgeniczny basista z innej galaktyki wygrywający z perkusją matematyczne, sonorystyczne łamańce o niezbadanych źródłach szedł zdawałoby się swoim torem, by nagle wylądować miażdżącym unisono z resztą ferajny. Długo, soczyście, dla fanów.
Kevin Drumm, za ogólną postawę, sam poniedziałkowy koncert pozostawił pewien niedosyt, jakby sam muzyk nie czuł się komfortowo, nieco mało dramaturgii, zbyt jednolicie brzmieniowo, ale no, czepiam się tutaj, bo lubię gada i ma być perfekcyjnie.
Emptyset, potrafią wykrzesać z nieco już przemijającej minimalnej linii Raster Noton swoją przybrudzoną odnogę, złowieszczo lecz bez wysiłku i z wdziękiem pokonując kolejne minuty ostrej jazdy. Wrzeszczałem z aprobatą.
Atom tm, no tu już lecimy bez trzymanki na germańskim glitchu z rogalem na ustach, zdecydowanie najweselszy z dobrych setów, zwiewny i rezolutny, bez pozowania i srogich min, marynereczka i sampler akai opanowany do perfekcji, paluszki biegle po padach i sliderach, stara dobra szkoła bez jabłka na scenie, da się i to jak. Wyraźna brzmieniowa separacja od reszty bitowej strefy festiwalu.
Julia Holter, miłych 20 minut, pozostał niedosyt, trochę chwiejnie z kwartetem, ale i tak były super momenty.
Holly Herndon, od prostych bitów do Marii Ratkje, z wdziękiem oczyściła mi duszę po dosyć interesującym, ale nieco siłowo posklejnym folkowym secie Gathaspara.
BNNT, mogliby po prostu grać, bez teatru, skupić się na dźwięku, byłoby naprawdę dobrze, a tak bywało trochę śmiesznie. Ogólnie i tak na plus.
Ben Vida, Helm w Feniksie, ten pierwszy koncert w całości zrobiłem, set skupiony i bez fajerwerków, taki akademicki, poprawny, choć wydaje mi się, że powinno być jeszcze lepiej. Helm tylko liznąłem, tłum i padałem z nóg, początek taki sobie, więc uciekłem. Wnętrza Feniksa to bajka.
Kilku koncertów nie zaliczyłem (dziura we wtorek, nie byłem w RE). Hotel forum trochę nie moje klimaty, nie śledzę sceny tanecznej szczególnie, choć można mnie porwać do fikołków, ale wiadomo, wnętrza boskie. Z kolei Różne Duże Gwiazdy osiągnęły stadium czerwonych karłów, o czym już gardłowałem do znudzenia.
Bardzo dziękuję też za festiwalowe rozmowy wszelkie 😉
@Rafał ja wcale nikomu a juz napewno nie Tobie którego dorobek popularyzatorski jak byc moze wiesz bardzo cenie nie chce zamykac drogi dyskusji . Tylko po tym Unsoundzie a także juz wczesniej wiedziałem ze jest bardzo ścisła współpraca roznych mediów z organizatorami roznych imprez . To mogą byc reklamy , moga byc relacje lub inne działalnia Nie oceniam tego i nie komentuje tak jak i tego ze- co jest truizmem wszystko sie bardzo szybko zmienia
@Tomek – w przypadku Traxmana gapienie się na jego performance było dokładnym przeciwieństwem tego o czym piszesz. Rashado-Machinedrumerie w Polsce ciągle są zjawiskiem nieczęstym, choć funkcjonuje ono globalnie już od ponad 3 lat. I jesteś chyba pierwszą osobą, która stwierdza, że woli footwork słuchać w domowych warunkach niż na parkiecie ;]
@Paide – owszem, wolę na słuchawkach, podczas rowerowych wieczorno-nocnych (w zależności od dnia tygodnia) tripów po stolicy.:)
Grzesiek, no właśnie, to jest tylko dyskusja. Piszesz, że jednym z obszarów współpracy pomiędzy organizatorem festiwalu a pismem jest zapewnienie odpowiedniej reklamy lub napisanie recenzji. Pomyśl, czy muzyka, która nas wszystkich tutaj bardziej lub mniej interesuje wymaga reklamy? Przecież wyrobiona, jak sądzę, publiczność nie jest jakimś bezkształtnym, bezmyślnym tworem, który traktuje tego typu muzykę, jako jakiś mało ważny dodatek w swoim życiu. Innymi slowy, dla zdecydowanej większości tejże publicznoścu banery reklamowe w WIRE czy innych pismach są niepotrzebne / zbędne tak naprawdę, albowiem zwykle ta publicznosć dużo wcześniej juz wie o tym, kiedy dany festiwal będzie miał miejsce. Skąd wie? Bo są strony internetowe danych festiwali, są fora dyskusyjne, jest wreszcie facebook, gdzie dużo wcześniej niz w gazetach pojawiają się tego typu informacje. Więc po jakiego czorta zaśmiecać gazetę tego typu informacjami? Dla kogo niby te informacje są przeznaczone? Natomiast co do recenzji, to jeśli dane pismo ma ambicje bycia opiniotwórczym, powinno z wlasnej inicjatywy i to tak naprawde jest w interesie samego pisma, by swoich dziennikarzy na własny koszt wysyłać na takie imprezy celem dokonania recenzji danego wydarzenia. Tak samo powinno być z jakimikolwiek wydawnictwami muzycznymi. W tej chwili dokonuje się kompletne wypaczenie zdrowego i niezależnego „powiązania” , bo pisma w przeważającej ilości przypadków recenzuje imprezy, na które uprzednio otrzymały tzw. „wejsciówki”, a przypadku wydawnictw – recenzują tylko te, które otrzymują w postaci materiałów promocyjnych. I to jest twoim zdaniem zdrowy układ? Na tym ma polegać „współpraca” oraz „misja” wiarygodnego, opiniotwórczego pisma muzycznego?
@Rafał trudno mi sie z tym nie zgodzic . Mogę tylko dodac ze załuje że nie ma przeciwwagi dla tego pisma ani As Loud As…nim nie jest ani Personal Beast ani niestety Dusted Magazine i to RAZEM WZIETE . Przykro mi to stwierdzic ale nie są tą przeciwwagą tez portale internetowe. Nie mowie o Pitchforku ale cała reszta no coż…..recenzje a nawet reklamy w nich dają nikły wzrost zainteresowania w stosunku do tego czym jest WIRE. Wiem to po swoich statystykach , wiem to po rozmowach z innymi wydawcami Mowie o skali pozwalającej z satysfakcją prowadzic oficyne wydawnicza , nawet nie zarabiac na niej tylko minimalnie dokładac. To musi byc kilkaset sztuk i obecnosc nieomal wszedzie w tym robienie koncertów promocyjnych w minimum jednym – dwóch miastach z czego jednym powinien byc niestety Londyn . W tej chwili przykład reklam w advert boxach WIRE pokazuje ile jest liczacych sie wytworni 70 % z tego co tam jest zawsze sie powtarza. Wiem ze to jest kontrowersyjne i zaraz byc moze wywoła komentarze ale rewolucja Internetowa niewiele zmieniła w tej hegemonii dużych – byc moze zmieniła na gorsze ze duzi są jeszcze więksi oraz ze padło troche sklepów a pożyteczni idioci łudzą się ze mają „wybór” płacąc za muzyke iTunesowi i innym web- sklepom które w istocie są powiązane umowami z międzynarodowymi korporacjami ewentualnie z wybranymi labelami ale uwaga ! nigdy z artystami ( vide Oczywiscie pożytecznych idiotów to „wali” im przecież chodzi „tylko o muzykę” ale w następnym kroku będzie tak że nawet te iTunesy nie przysponsoruja nowego miejsca do opluwania typu Unsound. Tam po prostu obowiazuje „optymalizacja wydatków” a ile plików sprzeda się w hallu nawet najwięszego festiwalu
Dużo już zostało tu napisane o festiwalu i wokół, niemniej jednak podrzucam PopUpową fotorelację, w której praktycznie cały unsoundowy tydzień jest uchwycony na zdjęciach, jest też tam sporo naszych redakcyjnych opinii o poszczególnych koncertach i całokształcie http://www.popupmusic.pl/no/37/galerie/460/unsound-festival-2012
@Grzesiek. Przeciwwagi nie ma, bo mimo wszystko WIRE porusza sie obszarach stylistycznych szerokopojętej muzyki niezeleżnej, nie koncentrując się na żadnym z nich, a już najmniej na ekstremalnych odmianach muzyki industrialnej. Mało tego, WIRE unika tych wykonawców, którzy są kontrowersyjni. Poświęcili oni jakiś dłuższy artykuł o Boyd RICE, DEATH IN JUNE czy MZ. 412 lub jakieś wywiady z nimi? Czy EMERALDS jest ważniejszym projektem od BLACK DICE lub GANG GANG DANCE? Bo o tym pierwszym było zatrzęsienie, a pozostałych zdawkowe informacje, jakies zdawkowe recenzje płytowe. Dlaczego to pismo pomija takich zasłuzonych wykonawców, jak The HATERS, AMK, EMIL BEAULIEAU (z jego RRRecords), BIG CITY ORCHESTRA czy LE SYNDICAT. Są to mało ważni wykonawcy? Dawno temu zakońćzyli działalność? Nie nagrywaja płyt? Jak może WIRE być opiniotwórczym pismem w zakresie współczesnej elektroniki o eksperymentalnym czy awangardowym rodowodzie? Jak można szanować pismo, które wybiera poltyczną poprawność i kompletnie pomija wykonawców, którzy są kontrowersyjni? Nawet jeśli robią wywiad z WHITEHOUSE lub Williamem BENNETTEM, to tak zadają pytania, by broń boże nie siegnąć po tematykę, która mogłaby wywołać skandal. Zamiatanie problemu pod dywan… Ja powiem inaczej, to WIRE nie jest przeciwwagą dla AS LOUD AS POSSIBLE lub SPECIAL INTERESTS, pomimo że te pisma mają jednak kontekst fanzinowy i nie są powszechnym medium. I nawet jeśli to niby opiniotwórcze pismo, WIRE, wychodzi z załozenia, że nie napisza artykułu o Boyd RICE bo jego muzykę uwazają za mało istotną, to mimo wszystko, jego dorobek powinien być dostrzezony i w obiektywny sposób przedstawiony, pomimo preferencji dziennikarzy tego pisma. Nie sądzisz? Mógłbym tak jeszcze 5000 znaków zmarnowac, by ci litanie wykonawców wymienić, którzy sa pomijani przez to pismo, a ty pewnie i tak będziesz je stawiać na piedestale i uwazać za wiarygone i opiniotwórcze. Przyczyna leży między w tym, że sa jednak różne środowiska. Bocian Records czy Monotype Records nie ma zbyt wiele wspólnego z Impulsami Stetoskopu, WIF a nawet młodocianej ekipy polskich „harshnojsofcuw” skupionych wokół XV PARÓWEK, MAAA i jakichś innych dyletantów. Jest to rozdźwięk nie tylko występujący w Polsce. Dla fanów industrial noise, power electronics oraz pochodnych industrialnej awangardy muzyki rockowej pismo WIRE nie jest zadnym punktem odniesienia. Ba, postrzegane jest jako jeden z wielu popkulturowych utrwalaczy negatywnych tendencji i wypaczania gustów. Trudno nie zgodzic się z takimi opiniami, choć ja mam akurat bardziej obojetny stosunek do tego pisma i mi ono nie przeszkadza aż tak bardzo. Nie mniej jednak, nie zgodzę się z opinią, ze to pismo dokonuje rzetelnej, kompleksowej i faktycznie analitycznej oceny istniejącej muzyki niezależnej. Jak zwykle, zalezy to również od oczekiwań odbiorcy. Jeśli czytasz to pismo i szczerze zaspakaja twój głód wiedzy na temat muzyki, to ok, ale jesli nie, to zastanów się, gdzie leży przyczyna.
Byłem świadkiem 2 koncertów solowych Lustmord w 2012 roku,
oba były nie tyle słabe, czy nie udane, były po prostu tragiczne. Owszem subiektywna to ocena (a jaka ma być), nie mniej myśle, że wielu piszących tu nie jest fanami wizualizacji rodem z gier komputerowych z lat 90, ogień, pentagramy, dym z papierosa. Jeśli ten artysta był kiedyś dobry, to wciąż zastanawiam się jak to możliwe, bo pomiędzy „dobry” a tym co prezentuje obecnie na koncertach jest jakaś niemożliwa do przebycia przepaść
Jeśli chodzi o Bena Frosta to wszyscy, którzy nie widzieli jego arcydzieła prezentowanego na Unsound 2012 w NYC są szczęśliwcami. Tej zagadki jeszcze bardziej nie potrafię odszyfrować. Być może chodzi o nadanie obywatelstwa Benowi, aby wzmocnić reprezentacje polska na przyszłych edycjach w US.
@ktokolwiek –> Ja się widocznie nie nawąchałem dość dymu w dzieciństwie, a pentagramów wtedy na scenie nie pokazywali, mnie się ta prostota podobała 😉
Co do Bena – źle ustawiony (w sensie: wymyślony, bo nagłośnienie przecież było ok) dźwięk i błędy w zgraniu z perkusistami trudno obronić. A w NYC pewnie było to samo…
@Rafał –> Nie polemizuję z tą opinią, bo zapewne masz słuszność co do stosunku do „The Wire” najbardziej twardych i zaznajomionych z gatunkiem odbiorców noise’u. Co do tekstów na temat Boyda Rice’a i Death In June – w ostatnich latach nie było, materiał o Whitehouse owszem, i to duży – w 2007 roku. Chciałbym tylko zwrócić uwagę, że stosunek liczby artykułów (dużych) w ostatnich latach poświęconych wymienionym przez Ciebie dalej trzem zespołom (Emeralds, Black Dice, Gang Gang Dance) jest jak 2:1:1. Dwa miał tylko Gang Gang Dance, zresztą moim zdaniem najmniej zasłużony zespół ze wszystkich trzech. Nie liczę recenzji, bo liczba tych zależy od aktywności poszczególnych zespołów. Tezę o zbyt częstej obecności Emeralds na łamach można więc obalić (dane za archiwum na stronie the wire.co.uk).
@Bartek –> Nie kupuję WIRE od jakichś 10 lat, a lekturę porzuciłem ładnych kilka late temu. Doraźnie, jak mam okazję przejrzę to pismo, zatem nie dziwię się, że w przypadku tych zespołów nie wstrzeliłem się. Oczywiscie powinienem był najpierw dokładnie to sprawdzić. Ja zapamiętałem z lektury EMERALDS, pozostałych nie… ale ok, to i tak przecież nie zmienia mojej tezy o tym, że WIRE opisuje muzyczną rzeczywistość wybiórczo, co dyskwalifikuje ten magazyn jako opiniotwórcze źródło wiedzy na temat muzyki niezależnej.
No i mówisz o zasłużeniu GANG GANG DANCE. Jestem ciekaw, jakie czynniki wpływajana to, że w twoich oczach jeden zespółjest bardziej zasłużony, a drugi nie. O ile jestem w stanie zrozumieć subiektywizm w pojęciach dotyczących wartości estetycznych, o tyle, gdy ktoś pisze o „zasłużeniu”, miejsca na subiektywizm chyba już nie ma. Wiec co takiego wpływa na „zasłuzenie” danego wykonawcy?
@Bartekł –> „Nie polemizuję z tą opinią, bo zapewne masz słuszność co do stosunku do „The Wire” najbardziej twardych i zaznajomionych z gatunkiem odbiorców”.
No i nie chodzi tu o twardosć i zaznajomienie. Chodzi o właściwe proporcje przedstawiania tego, co sie dzieje w muzyce. Mówimy o rzetelności pisma. Ja nie oczekuję od WIRE, by pisało wnikliwe artykuły o polskich czy innych, żenujacych kalkach industrialno-noise’owych, które nie mają żadnego wpływu na estetykę industrialu. Ja mówię o elementarnej przyzwoitości i odwadze w podejmowaniu tematów do dyskusji, czy to w postaci artykułów kompleksowych czy też wywiadów.
Lekturze The Wire z roku na rok towarzyszy coraz większe rozczarowanie, są też coraz bardziej niespójni – np. olewają „Cosmogrammę” w podsumowaniu roku, by przy okazji następnej płyty oddać Lotusowi osiem epickich stron, a miesiąc później znów zjechać album w trzech krótkich akapitach. Wydajesz jednak dosyć śmiałe opinie jak na kogoś, kto lekturę tego pisma „porzucił ładnych kilka lat temu”. Na przykład co do „odwagi w podejmowaniu tematów do dyskusji” – wrzuć w sobie google frazę „collateral damage site:thewire.co.uk”.
@Mariusz. Porzuciłem, ale doraźnie czytam, gdy wiem, że WIRE raz na chiński rok WIRE publikuje jakiś wywiad lub artykuł poświecony temu, co mnie interesuje. Np. jakiś czas temu o BROKEN FLAG czy nieco wcześniej o William BENNETT i GENESIS P-ORRIDGE. I co do odwagi, nie wiem, co jest takiego odważnego w tym, co mi podałeś do sprawdzenia, ale ja na podstawie tego, co do tej przeczytałem w tym piśmie od jakiegoś 1995 roku, z pełną odpowiedzialnością mogę stwierdzic, że pismo to unika kontrowersyjnej tematyki i kontrowersyjnych wykonawców.
Samo to, ze Boyd RICE czy DIJ, kiedy wydają jakieś płyty, nie spotyka sie tam z jakimkolwiek echem. Pewnie dlatego, że wydawcy nie wysyłają im promocyjnych wydawnictw. Choc w przypadku NON pewnie napiszą recenzje niedługo, bo chyba MUTE podsyła im promocyjne materiały.
@Rafał –> Nie przeczytałeś uważnie mojego komentarza. Tam było: „zresztą moim zdaniem najmniej zasłużony zespół ze wszystkich trzech”. „Moim zdaniem” – nawet gdybym tej frazy nie użył, to jest i zawsze będzie subiektywny wybór. Możemy próbować obiektywizować wkład w poszczególne dziedziny, ale składniki tego, co dopiszemy do listy jako wkład, są i tak odbiciem naszego subiektywnego odbioru danej muzyki i subiektywnych upodobań, które wnosimy. Nie chcę się tu wdawać w dyskusję o obiektywizmie w sztuce, ale realnie to możemy próbować obiektywizować co najwyżej wpływ na innych twórców/krytykę i zasięg odbiorców, pod warunkiem, że mamy narzędzia. To drugie robią listy
przebojówbestsellerów i głosowania publiczności. To pierwsze wyraża się w rozszerzaniu np. pewnego pola danego gatunku (Emeralds jeśli chodzi o przywracanie szkoły rocka kosmicznego to pole w swoim pokoleniu otwierali, Gang Gang Dance raczej szli po linii Animal Collective i zespołów rozmiękczających syntezatorowe brzmienia z lat 80. i był to kierunek już rozkopany w momencie ich wejścia na rynek), ale żeby to wymierzyć, trzeba by było poddać analizie ilościowej ileś recenzji i wywiadów z artystami. Bo tu działa pewien mechanizm obiektywizacji: artyści działają, media to etykietkują, można zsumować i wyciągnąć średnią z ich sądów i próbować nią machać jako prawdą obiektywną. Tylko czy chciałbyś takiej prawdy, Rafał? Bo ja jej nie potrzebuję.Co do „The Wire” – też nie ma się już co nad nimi pastwić. To jest prywatne pismo, a nie instytucja publiczna. I jako prywatne pismo adresują swój przekaz do jakiejś grupy odbiorców. Mają do tego prawo. Jeśli nie interesuje ich najbardziej wtajemniczony (będę się tego trzymał) odbiorca np. industrialu, to do niego nie piszą. Tak samo jak nie opisują popu. Jeśli kupuję – dajmy na to – „Q”, który jest magazynem ogólnomuzycznym, tzn. powiedzmy „mainstreamowym” w znaczeniu upodobań szerokich mas w Wlk Bryt., to nawet się nie łudzę, że znajdę w nim kompetentne recenzje płyt z muzyką improwizowaną. „The Wire” jest kilka pięter wyżej jeśli chodzi o dobór niszowych odbiorców muzyki z kręgu muzyki elektronicznej czy improwizacji, ale na pewno jest jeszcze coś nad nim – specjalistyczne blogi, ziny itd. Jeśli stracę zainteresowanie tą gazetą, po prostu przestanę ją kupować. Sugerują się względami reklamowymi? Prawda, ale jeszcze nie w takim stopniu, żebym zerwał prenumeratę. Nie mam wobec nich oczekiwań, że stanie się międzynarodową organizacją dobra publicznego w sposób idealny oddającą kierunek wiatru we wszystkich niszach, do których zagląda.
Ha! Na Piętnastce byłem i faktycznie Kurek ze swoim perkusistą robią dobrą robotę. Odjechali trochę od Dalii na rzecz mocniejszej elektroniki, ale też nie za daleko, żeby można było odnieść o co chodzi. Z wtorkowych artystów w „Mandze” panowie wypadli zdecydowanie najjaśniej, widać, że trafili do odbiorców, zresztą z takim podeściem do robienia muzyki nie było to trudne. Ducktails przykładowo publiczność zanudził, a Teengirl Fantasy próbowali rozkręcić wiksę, ale im do końca nie wyszło. Także Piętnastka powinna w przyszłości dostawać na festiwalach jakieś lepsze godziny, a nie grać jako support supportu.
Rafal Kochan – mam nadziej ze pogadamy we Wrocku za tydzien, bo jak zwykle to co chcialem napisac na temat tego popkulturowego zjawiska, jakim jest Wire czy Unsound, to Ty juz to napisales. Kiedys prowadzilismy dlugonocna dyskusje ze Zmariuszem na temat Wire i jak zwykle nasze, w tym Twoja, opinie w tym temacie sie pokrywaja. Szkoda ze nie moge wykopac Zmariusza z jego nory, aby kopsnal sie do Wrocka i poogladal Portion Control czy Boyda, ale On twierdzi ze to w sumie jest industrialny odpowiednik Doliny Charlotty. Hehe – trudno nie oddac mu nieco racji.
Zdrowko
Mnie nie będzie na tym festiwalu… z różnych przyczyn … Nie czuję się za bardzo emocjonalnie związany z publicznością, ani też z większą częścią występujących tam wykonawców. Pomimo to, dziwi mnie trochę pomijanie tego, moim zdaniem ważnego wydarzenia kulturalnego i muzycznego przez redaktorów WOK. Jestem ciekaw, dlaczego w takim WOK mówi się o OFF, UNSOUND i wielu innych jakichś marginalnych imprezach, a o WIF nie?