Obraz przegonił dźwięk

Nie zmieniam kategorii bloga, ale tak się składa, że wśród wielu zajęć ostatnich dni 161 minut zajęło oglądanie na przedpremierowym seansie nowej części superbohaterskiej sagi Marvela, filmu Czarna Pantera: Wakanda w moim sercu. Oczywiście, może się to zajeżdżać lekkim banałem – i redaktor z Polifonii zbiera kliki, będzie teraz pisać, czy bez Chadwicka Bosemana historia ma sens (ma, chociaż w dużym stopniu jako opowieść o godzeniu się ze stratą) oraz czy należą jej się Oscary (owszem, ale nie te, o których myślicie – Autumn Durald Arkapaw zrobiła najlepsze zdjęcia, jakie od dawna widziałem w kinie rozrywkowym i nie wiem, jak się dotąd uchowała z dala od niego). Nie chodzi do końca o to. Bo – jak pewnie każdy pamięta – muzyka była ważnym składnikiem części pierwszej. Tutaj też jest. Kompozytor ten sam, akcenty nieco przesunięte w stronę Afryki, ale ciągle za słabo. O ile w obrazie są kostiumy jak z klipów Beyoncé i afrofuturyzm na pełnej, to ścieżka dźwiękowa pozostaje w szerokim rozkroku między przeakcentowaną elektronicznie Afryką jak zwykle sprawnego Göranssona, elementami ciut zbyt wypolerowanej muzyki o niezachodnim kolorycie i jednak wejściami gwiazd z Zachodu. Co się trochę kłóci z ideą filmu, który – choć za długi i zbyt rozciągnięty – kapitalnie zmienia nam perspektywę: a co, gdyby centrum i potęga były gdzie indziej, a Amerykanie, Francuzi czy Brytyjczycy, ogółem: dawni kolonizatorzy byli tylko zapóźnionymi technologicznie krzykaczami i mogli się tylko przyglądać. Jest muzyka pop, są afrykańskie nurty taneczne. Ale gdzie rześki Afrobeat? Gdzie coraz popularniejszy pustynny blues? Gdzie prawdziwy trans z afrykańskiej Północy?

Czekałem więc na Czarną Panterę 2 jako na wspaniały leitmotiv żartów w świetnym serialu Atlanta (którego twórcy ponoć konsultowali pierwszy film Cooglera), w tym szczególnie istotny, prawie perfekcyjny pierwszy odcinek trzeciego sezonu tego dzieła sztuki afroamerykańskiej popkultury. A to możecie znaleźć w tym samym serwisie, w którym za parę tygodni będzie dostępny i film. Na razie w Czarnej Panterze obraz przegonił dźwięk – a szkoda, bo wybierać solidnie zarażonych Afryką bohaterów można do woli.       

Weźmy Horse Lords. Pisałem o tej formacji parokrotnie (ostatnio dwa lata temu), można ich już było zobaczyć w Polsce, ale nowa płyta weszła bez jakiegoś wielkiego komitetu powitalnego, więc się pofatyguję. Tym bardziej że Comradely Objects to kawał znakomitego albumu. Najlepszego w ich dotychczasowej dyskografii, najbardziej brawurowo granego i najbardziej zaskakującego. Choć elementy są te same: afrykańska polirytmia, którą budują w sposób pokazowy w Zero Degree Machine, idąc tu śladem Reicha (który swój styl zmienił po wizycie w Afryce), ale zarazem przenosząc jego sposób myślenia na skład pomiędzy rockiem a jazzem. A później spójna opowieść snuta bez przerw, z płynnym przechodzeniem z tematu w temat. Z długim, krautrockowym Law of Movement, które odbiega nieco dalej od afrykańskiego – czy Crimsonowskiego (bo skład KC z lat 80. to także istotny punkt odniesienia) – wzoru. Aż po May Brigade z saksofonowymi popisami Andrew Bernsteina. Końcówka to już więcej matematyki niż Afryki, nie sposób też zresztą nie zauważyć, że Comradely Objects napisało i nagrało czterech muzyków tak białych jak Ludwig Göransson. I gdyby nie to, że przecież tego ostatniego jako producenta zaakceptowało już mnóstwo czarnoskórych gwiazd – na czele z Donaldem Gloverem, czyli Childish Gambino, współtwórcą Atlanty – mogłoby to oznaczać pewien delikatny zgrzyt. 

Muzyce alternatywnej, jeśli chodzi o frustracje z bycia zaniedbywanym za sprawą bardziej popularnych artystów, blisko do krajów Globalnego Południa. I w tym sensie przyszłe soundtracki blockbusterów mogłyby być dla publiczności nieco większym wyzwaniem. Zmiana perspektywy się należy tak bardzo jak Rihannie, gwieździe CP, parasol.    

HORSE LORDS Comradely Objects, RVNG Intl 2022