Nie wierzę w jednego Dylana
Jedna z najciekawszych sentencji, jakie widziałem ostatnio w wywiadach, to słowa Boba Dylana z ogromnych rozmiarów rozmowy zapowiadanej okładką w najnowszym „Rolling Stonie”. Zadajesz te pytania komuś, kto od dawna nie żyje. Zadajesz je osobie, która już nie istnieje – odparowuje tam Dylan pytania dotyczące przeszłości. Umiejętność zostawiania za sobą własnego „ja” i uciekania przed spiętrzającym się chaosem własnego życia Dylan nazywa w tej ciekawej i ważnej (a przy tym pełnej złośliwości pod adresem dziennikarza i potwierdzającej trudny charakter mistrza piosenki) rozmowie „transfiguracją”. Więc chyba film „I’m Not There” trafił w punkt. Dla mnie to bardzo bliskie uczucie. Niejednokrotnie coś podobnego przychodziło mi do głowy po tym, gdy kolejny raz przetwarzałem w głowie wspomnienia o jakiejś dawnej historii – czy to byłem ja, czy ktoś inny? Z głową pełną rozmyślań o życiu rzuciłem się więc na nową płytę Dylana. I postanowiłem dziś się nią zająć, zgodnie z zasadą „retrowtorków” – co prawda to nie reedycja, ale w wypadku Boba Dylana nawet nowa płyta kwalifikuje się z miejsca do rubryki „historia”.
Od razu powiem, że ostatnio z Dylanem mam sytuację 50/50: „Modern Times” podobało mi się bardzo, „Together Through Life” mógłby sobie jak dla mnie odpuścić. „Tempest” jest równie starą i zmurszałą brzmieniowo i koncepcyjnie płytą co obie poprzednie. I na tym opiera się znaczna część jej uroku. Druga to głos autora płyty, który obsunął się ostatnio w kierunku Toma Waitsa, czy – jak kto woli – Louisa Armstronga, czyli przeszedł na częstotliwości charkotu samochodowego silnika. I trzecia – te mityczne długie ballady, które tu proponuje Dylan, w tym tytułowa „Tempest”, z odniesieniem do „Burzy” Szekspira (od którego wziął się mit tego, że to ostatnia płyta Dylana – no bo „Burza” miałaby być ostatnim dziełem pana Sz.).
Na pewno coś jest w tym trzecim filarze uroku „Tempest”. Pierwsza połowa albumu nie robi na mnie większego wrażenia niż „Together…”. Najciekawsze rzeczy zaczynają się dziać w okolicach „Scarlet Town”, które – gdyby poprzednio Cave’a circa „The Boatman’s Call” (i nieco wcześniej) nie uznano za nowe wcielenie Dylana – można by uznać za próbę podszycia się staruszka pod Nicka Cave’a. Piękna aranżacja oparta o brzmienia skrzypiec, banjo i gitary ucieszy miłośników alt-country. A utwór jest tylko pierwszym z serii długaśnych finałów, które BD przygotował.
Duże wrażenie robi też finał numer dwa (spokojnie mogłyby obsłużyć oddzielne płyty!), oparty na powtarzającym się w kółko motywie kontrabasu „Tin Angel” – gdyby ktoś szukał potwierdzenia na to, że Dylana współcześnie zastąpili hiphopowcy, ma tu mocny dowód w sprawie. Wystarczyłoby tę rytmiczną pętlę trochę podkręcić w studiu i można by było ją sprzedać dowolnemu raperowi z czołówki. Taka ballada ze swoim wracającym leitmotivem niesie ducha rapowanej opowieści, a charkot zapewnia wiarygodność i ogólny szacun.
Problem mam z finałem numer trzy, czyli tytułowym „Tempest” opowiadającym o katastrofie Titanica – w sposób epicki, szczegółowy, ale w tonie zaskakująco pogodnym. Sam Dylan tłumaczy, że rzecz ma się wpisywać w folkową tradycję opowieści o Titanicu – każdy powinien nagrać swoją wersję. OK, ale – że zacytuję znajomego z serwisu społecznościowego RYM – „żaden walc nie powinien być tak długi, nawet Nad pięknym modrym Dunajem trwa tylko 11 minut”. Nikt tego lepiej nie ujął. W tej konwencji 13 minut to gehenna, chociaż angliści i fani tekstów Dylana będą mieli pole do badań. Na koniec mamy ładny i ciekawy lirycznie hołd dla Lennona „Roll On John” z nawiązaniami do piosenek Beatlesa. I cóż, gdyby się kończyło na „Tempest”, to bym jeszcze uwierzył w teorię „ostatniej płyty Dylana”. Ale na oddaniu pola dawnej konkurencji skończyć się nie może i za dwa-trzy lata będzie następny temat do rozmowy na łamach „Rolling Stone’a” – i być może kolejna transfiguracja.
BOB DYLAN „Tempest”
Columbia 2012
7/10
Trzeba posłuchać: „Scarlet Town”, „Tin Angel”.
Komentarze
…te długie numery Dylana są kapitalne, np. Highlands z Time Out of Mind – miodzio!
Ale , ale … z innej beczki . Tinariwen znów w Polsce – na Ars Cameralis w Katowicach 20 listopada!
http://www.lacandela.de/artist/tinariwen#artist-info
Jesień zatem nie straszna.
narka!
„I AIN´T DEAD YET” ——to BOB DYLAN
__________________________________________
jego 35 studyjny album, zarowno ciekawy dla tych, ktorzy sledza go od lat 60 jak i tych, ktorzy dopiero zaczynaja go sluchac, bo i tacy sa nowicjusze.
Ten 71 letni poeta rocka z Duluth, Minn., jeden z niewielu tak produktywnych a zarazem tajemniczych artystow, ktory zawsze zadziwia swoich fanow tyloma zagadkowymi i dziwnymi wypowiedziami. Te spekulacje o ostatnim albumie w jego karierze nawiazujace do szekspirowskiego” The Tempest”, chociaz Dylan wyjasnia szybko, ze jego album nazywa sie „Tempest”.
Juz dlugim, prawie 14 min tytulowym poetyckim 45 wersowym dramacie, nawiazujacym do dziela Jamesa Camarona „Titanic” (1997), Dylan w „Early roman kings” wszem i wobec deklaruje: „I ain´t dead yet, my bell still rings”.
Album byl nagrany podczas pierwszych trzech miesiecy br a jednoczesnie miedzy koncertami muzycy dograli pare utworych do albumu. Aranzacje niczym z wczesnych albumow Dylana, czyli sam Jack Frost (alias Dylana). Obok siebie dwa dlugie utwory a wiec poprzedzajacy dramat Titanica (monotonne) „Tin Angel” z akompaniamentem banjo.
Tenze sam glos. Jednakoz zadziwia te video (prod. z Robertem Hunterem) do singla
„Duquesne whistle”, ktore otwiera album z gangiem typow w bandanas, kobieta, ktora mozna sie domyslec jest prostytuka czy tez facet przebrany za muzyka z grupy Kiss?
Atrybuty buntownika?
Okladka, niestety, jakby zrobiona napredce – uboga. Czyzby to byl egz.promocyjny? Czlowiek lapie sie za glowe. W czasach, kiedy sprzedaz plyt CD spada Dylan pakuje krazek bez tekstu i z fotografia, jakby wykonana w czasie przerwy na papierosa poza studiem. Czyzby nie chcial, by ja kupowano? Z pewnoscia jest wersja deluxe o ograniczonym nakladzie z bonusem w postaci ksiazeczki.
Jednakoz procz tych malych uwag album Boba Dylana ciekawy, zarowno dla weteranow jak nowicjuszy. Swingujacy „Duquesne whistle” pasuje wspaniale Woody Allenowi a
„Long and wasted years” to kwintensencja samego artysty.
Pomimo monotonii, dramatycznych tekstow przpowiadajacych tragedie album jest bliski tym wszystkich, ktorzy fascynuja sie amerykanska roots music. W sposob elegancki
przeplata sie tradycyjny folkrock z country i bluesem az do typowego brzmienia szlagieru.
A co powiecie na Dylana w wykonaniu M.P. Hinsona lub Davida Eugene Edwardsa?
Dają radę chłopaki, prawdaaaa???
http://youtu.be/2e3vLaHt7yY
Też nie wierzę w jednego Dylana
NON CREDO IN UNUM DYLAN (um) 🙂
Bob Dylan OK ale tymczasem posluchalem nowy krazek BAND of HORSES, Mirage rocki….niestety, cos tu nie gra, mr Bridwell and co….mimo pomocy nie byle kogo….samego
GLYNA JOHNSA legendarnego producenta m.in. The Beatles, The Rolling Stones czy wspomnianego Boba Dylana. Mr Bridwella w czasie nagarnia albumu, chyba byl bardziej zasluchany w opowiesci tego mega producenta z legendarnych sesji nagarniowych i z tego wyszedl „mirage”, czyli rozwodniony folkrock, bardzo anonimowy, ktory moglby zrobic nawet drugorzedna gwiazda tej muzyki. Grupa jakby sie powiekszyla. Czyzby z mysla o koncertach? No, ale nie z tym albumem…jedynie z poprzednimi, jak chociazby moj faworyt „Infinite Arms” (2010). Niestety nie tedy droga.
U nas w Sztokholmie Band of Horses, 9 listopada. 🙁
supl. do Band of Horses….
__________________________
utwor „Heartbreak on 101” da sie sluchac
takie recenzje lubie