Czy kiedyś było prosto?
Wszystko jest proste – aż przestaje być. To jest pierwsza linijka tekstu jednej z lepszych piosenek, jakie znalazły się na tegorocznych playlistach Polifonii (od razu na pierwszej w tym roku, żeby być precyzyjnym). Linijka ładna, choć mam wątpliwości, czy prawdziwa. Konserwatywna publicystyka i zasada entropii wskazywałyby na to, że kiedyś rzeczywiście wszystko było prostsze. Doświadczenie podpowiada, że nigdy proste nie było, zawsze doskonale potrafiliśmy sobie skomplikować. A przynajmniej nie wszystko było proste. I jeśli komplikujemy, to z lenistwa – weźmy bliskie mi media, dla których najprostszą postacią jest strumień nagłówków na ekranie poręcznego urządzenia, które pozwala nam czytać i oglądać wszędzie. I który jest podatny na nieprawdziwe informacje bardziej niż media tradycyjne, ale te część z nas zdążyła już odrzucić jako zbyt drogie i kłopotliwe (nie dość, że trzeba zapłacić, to czasem jeszcze ruszyć się z domu). Na koniec jednak trzeba wykonać tyle roboty przy sprawdzaniu informacji, że to, co miało być proste, robi się kłopotliwe. Dodatkowo jeszcze te nieprawdziwe informacje mogą komplikować rzeczywistość. W sumie chyba nawet chciałbym, żeby to była piosenka o czymś takim – byłaby bardziej na czasie. Tymczasem jednak jest to song dużo… prostszy.
Widowspeak, w praktyce duet z Brooklynu, dla którego jest to już szósta płyta, opowiadają w tym utworze – i w wielu innych, bo to rodzaj concept albumu – historię jakiegoś fikcyjnego zespołu. A utwór Everything Is Simple odnosi się do dylematów, jakie ma zawodowy artysta występujący na scenie w stosunku do amatora, który gra sobie w domu. Nie jestem lepsza ani gorsza – śpiewa Molly Hamilton. – Ciągle tu jestem, ale to przekleństwo. Zakładam, że podobne myśli przychodzą do głowy wielu osobom występującym na scenach. Widziałem ostatnio przypadkowo youtube’ową reklamówkę zespołu weselnego, który grał jakiś hit z lat 80., świetnie technicznie i brzmieniowo, na lepszym sprzęcie niż ma większość nagrywających płyty kapel, no i bez podobnych problemów finansowych. Z drugiej strony – tabuny amatorów rozkładają na czynniki pierwsze nawet najtrudniejsze partie instrumentalne i najbardziej złożone brzmienia. Trudno się na ich tle ocenia taką muzykę, jaką grają autorzy płyty The Jacket – wywołującą masę przyjemnych skojarzeń, szczerą (jak się wydaje) i pozbawioną oszustwa, ale zarazem dość drugorzędną.
Widowspeak są bowiem mało wymyślną formacją. Ich gitarzysta Robert Earl Thomas stawia raczej na proste pomysły. Taki jest właśnie ten riff gitarowy: nieco ociężały, ale świetnie dopowiadający ciąg dalszy melodii wokalnej. I wystarczająco charakterystyczny, by go zapamiętać. Nie ma wielkiego wyrafinowania w odnoszącym się do koledżowego rocka Slow Dance, nie ma wielkich zaskoczeń w odnoszącym się do Galaxie 500 czy Mazzy Star utworze tytułowym i jeszcze paru innych na tej płycie. Hamilton nie jest wybitną wokalistką (co słychać w niepewnościach Unwind), a jej partner wybitnym gitarzystą też nie jest (końcowy takt pierwszego sola Slow Dance niejeden uznałby za fuszerkę). Poruszają się jednak zręcznie w obrębie pewnej konwencji, a tu można sobie pozwolić na prostotę. Resztę robi bardzo udana produkcja Homera Steinweissa z The Dap-Kings. Sekcja, a szczególnie perkusja wracającego tu współzałożyciela grupy Michaela Stasiaka, brzmią pewnie i… prosto. Wychodzi na to, że nie tylko wszystko było proste, ale zdarzają się na mapie muzycznej miejsca, gdzie jest tak nadal. Nucę cały czas.
WIDOWSPEAK The Jacket, Captured Tracks 2022