Bad man kontra Batman

Piątek bez wpisu (miałem sporo innych zajęć) mógłby pewnie przejść niezauważony, gdyby nie awanturka, którą czytelnicy urządzili wokół mojego pisanego na gorąco (i bardzo wcześnie – na co wskazuje choćby nieskorygowana jeszcze liczba ofiar) komentarza na temat premiery filmu „Mroczny Rycerz powstaje”. Z dzisiejszej perspektywy, kilkaset komentarzy na FB i innych serwisach później, sprawa wygląda jak jakaś prehistoria, szaleniec, który strzelał, przyznał się poniekąd do fascynacji postacią Jokera, mój ulubiony Nolan zarwał pewnie noc albo dwie, a na pewno odwołał działania promocyjne i przemontował trailer filmu, w ogóle dyskusja przeszła na inny poziom. Ale wyjątkowo muszę się w tej osobistej sprawie odezwać na najbardziej osobistym z dziennikarskich odcinków, czyli na blogu.

Nie będę oczywiście ani tłumaczyć sensu tamtego tekstu (z szacunku dla czytelników), ani przepraszać, jak to już zresztą sygnalizowałem, komentując sprawę dla dzisiejszego wydania Presserwisu. Sam przestałem w pewnym momencie czytać komentarze, moja żona dotarła do tego na gazeta.pl o potencjalnej reakcji na gwałt na mojej córce (z przestrachem zapytała, czy aby ten, kto to pisał, nie wiedział, że mamy córkę). Przestałem się też w pewnym momencie zastanawiać, co bym zmienił, gdybym pisał swój tekst później – a pewnie zauważyłbym o wiele więcej szczegółów. Po prostu nie ma to sensu.

Sens ma koncentrowanie się na pozytywnej stronie rzeczywistości. Dlatego chciałbym raz jeszcze podziękować tym wszystkim, którzy mnie wzięli w obronę (choćby im mój tekst, na pewno daleki od ideału, nie do końca przypadł do gustu). Jestem podbudowany sytuacją tym bardziej, że w mediach dostałem wsparcie od osób, z którymi bywałem w polemice lub których poglądy otwarcie krytykowałem. Przejść do porządku dziennego nad różnicą zdań – piękna sprawa. Przynajmniej wiem już, czego mi czasem brakuje w Internecie, chociaż uparcie tak bardzo lubię to miejsce.

Zmysł ironiczny – o ile jeszcze go posiadam – każe mi w powyższym akapicie widzieć jakiś zgubny efekt euforii po zażyciu jakiejś chemii. Ale zaręczam: wracałem do równowagi tylko i wyłącznie przy wsparciu życzliwych osób, jako jedyny polepszacz nastroju wykorzystując najnowszą płytę grupy Japandroids. Krzykliwą jak dziennikarstwo, prostą jak motywacja, żeby skomentować coś na gorąco i mocną, jak zwrotna od czytelników, gdy już się coś takiego zrobi. A przy tym niosącą katartyczny ładunek energii rozładowujący złe emocje (w takie działanie popkultury ciągle wierzę). Osiem krótkich piosenek przynoszących ślady fascynacji hardcore’em (kanadyjscy Japandroids nadspodziewanie często spotykają tu inny chwalony przeze mnie zespół z tego kraju – Fucked Up), niezwykłą melodyjność i witalność. A przy tym nieobarczonych – jak się wydaje – żadnymi intelektualnymi motywami, bardziej prostolinijnych niż na debiucie. Piotr Metz zbiera ostatnio w Trójce playlistę utworów do głośnego śpiewania w samochodzie i ta ósemka nadaje się do tego idealnie – zgłaszam! „Fire’s Highway” i „Evil’s Sway” na początek!

Z taką muzyką w tle można rozbić głową mur, a co dopiero przetrwać kilka trudniejszych godzin.

JAPANDROIDS „Celebration Rock”
Polyvinyl 2012
8/10
Trzeba posłuchać:
35 minut każdy znajdzie.