Im starszy, tym świeższy
Waits od początku był stary. Ten wątek przewija się także w wydanej u nas właśnie biografii Barneya Hoskynsa, gdzie mówią o nim, że wyglądał na faceta z innej epoki. Sam artysta też opowiadał o tym wielokrotnie, mówiąc, jak to urodził się w taksówce, od razu cały zarośnięty i natychmiast zaczął się golić, po czym poprosił taksówkarza, żeby go zawiózł na Times Square (przytaczałem to kiedyś w artykule o TW). Pod każdym względem Waits, metrykalnie spóźniony bitnik, był wymarzonym bohaterem Retromanii Simona Reynoldsa, więc jakoś mnie nie dziwi, że jego biografia wyszła w Polsce w tym samym wydawnictwie, przełożona przez tego samego tłumacza. Hoskyns pomaga zresztą zrozumieć popularną teorię na temat twórczego młodnienia artysty, który swój styl muzyczny wykreował tak naprawdę dość późno, z wiekiem nabierając świeżości – szczególnie po przełomie, jakim był dla niego początek związku, życiowego i artystycznego, z Kathleen Brennan. Sama książka dość mocno ten przełom akcentuje (czy uwierzycie na przykład, że dopiero Brennan zapoznała Waitsa z twórczością Captaina Beefhearta, z którym przez lata dzielił menedżera?), a nawet staje się ciekawsza i pełniejsza w opisie Waitsa z Brennan niż tego z lat 70.
Bo trzeba tu od razu dodać, że biografia Hoskynsa kryje w sobie dwa problemy. Pierwszy jest taki, że autor należy do tych, którzy zarzucają czytelnika informacjami o tytułach, nazwiskach, faktach i datach. To w sumie cecha podobna do obsesji na punkcie historii kolekcjonowanych przez samego Waitsa, też lubiącego detal, ale jednak operującego nim w sposób niezwykle lekki i finezyjny. Ale może ciążyć tym, którzy sięgają po książkę, nie będąc fanami twórczości artysty. To nie jest książka o ciekawym człowieku, w każdym razie nie przede wszystkim – choć oczywiście bohater niezwykle ciekawym człowiekiem jest. Ale za to zmobilizuje fanów do przesłuchania dyskografii Waitsa ciurkiem i na wyrywki. Coś o tym wiem, bo właśnie to robię.
Drugi kłopot miał sam autor z rozmówcami. Bohater nie zgodził się na współtworzenie biografii autoryzowanej, czyli poza garścią poprzednich rozmów, które Hoskyns przeprowadził z nim jako wysłannik różnych gazet, nie dostał dużo materiału z pierwszej ręki, który pozwoliłby mu pozlepiać różne informacje i uzasadnić zwroty akcji. Oczywiście niczego przed nami nie ukrywa, ba – nawet publikuje odmowy od kolejnych osób, które nie zgodziły się rozmawiać, wiedząc, że Waits nie wziął udziału w pracach nad książką. Ale co jakiś czas wpadamy na sytuację w rodzaju tej z rozdziału o początkach filmowych przygód bohatera, gdzie Hoskyns wali głową w mur: Nikt nie umie wyjaśnić, jakim cudem zaprzyjaźnił się z nim Sylvester Stallone, wówczas gwiazda filmu „Rocky”.
Pomocną dłoń do autora wyciąga tłumacz. Gdyby się znali wcześniej, może poszliby na piwo i napisali ten tom wspólnie. Byłoby to z pożytkiem dla treści, bo Filip Łobodziński orientację w temacie ma świetną, wiedzę z zakresu muzyki chwilami lepszą (na tyle, by w przypisach poprawiać autora) i dopisał zgrabny tekst końcowy o charakterze rozszerzonego kalendarium wydarzeń, który pozwala książkę, zakończoną oryginalnie na roku 2008, doprowadzić do dziś. Niby niewiele wielkich rzeczy się przez ostatnie lata w biografii Waitsa wydarzyło, ale jest to rzecz przydatna i jeszcze zostawia czytelnika z nadzieją na nową płytę, a przy tym oddaje hołd Halowi Willnerowi, zmarłemu w zeszłym roku bohaterowi paru fragmentów Życia na poboczu. I autorowi jednej z piękniejszych cytowanych w niej fraz opisujących brzmienie głosu Waitsa: Odniosłem wrażenie, że cierpi.
Znamy oczywiście inklinacje Łobodzińskiego do mocnego akcentowania slangu amerykańskich muzyków. Mieliśmy to w biografiach jazzmanów, przenosi się i na tę książkę, gdzie czytamy o ciziach z zespołu Franka Zappy. Albo gdy widzimy przełożone przez niego wypowiedzi samego Waitsa: No to już, nagrałem album jak tysiące innych. Co teraz? Może zgolę pałę. W oryginalne było o goleniu głowy, więc niby można się czepnąć, ale z drugiej strony – gdyby autor przekładu mógł popracować z autorem książki, wyszłoby z tego coś bardziej przekonującego w warstwie literackiej, bo Łobodziński prozę bitników czuje chyba jednak lepiej niż skoncentrowany na muzyce Hoskyns.
Ten ostatni pozostaje za to bardzo porządnym researcherem. Gdy opisuje teatralizację własnego życia, którą Waits uprawiał od czasów pomieszkiwania w motelu Tropicana w Los Angeles, znajduje perfekcyjny cytat: Grał we własnym filmie, aż człowiek chciał kupić bilet. Znakomicie dobiera też motta do kolejnych rozdziałów – to zabawne, że tymi cytatami z Rotha, Flauberta czy samego Waitsa dałoby się w skrócie opowiedzieć o kreacji artystycznej, którą w istocie jest cała postać autora Bone Machine.
Czyta się więc Życie na poboczu i jest to pozycja dla miłośników muzyki bardzo cenna jako punkt odniesienia. Ale pozostaje zapewne tylko namiastką książki autobiograficznej, którą mógłby napisać Waits, najlepiej znający swojego bohatera. Ale ten woli nas okadzać finezyjną ściemą i opowieściami od pół wieku. Na temat Stallone’a wypowiedział się na przykład prosto do publiki na (wspaniałym skądinąd) koncercie w Sali Kongresowej 21 lat temu, zapowiadając (znakomity skądinąd) utwór Goin’ Out West: To jest utwór o facecie, który przejechał przez całe Stany do Kalifornii, bo był sąsiadem ogrodnika terapeuty, który kiedyś pracował z masażystką Sylwestra Stallone. Rozumiecie związek? Musiał się tam dostać szybko! Zabawiał też wtedy publiczność zabawną opowieścią o pracach budowlanych, które obudziły go w warszawskim hotelu o piątej nad ranem. I w tej jednej opowieści było więcej prawdziwego Waitsa niż w tysiącu relacji osób postronnych. Mnie uderzyło już samo to, że ten nowszy (czyli starszy) Waits dał się tak wcześnie zerwać z łóżka, bo przecież ten starszy (czyli młodszy) Waits przed piątą nie kładł się spać.
BARNEY HOSKYNS Tom Waits. Życie na poboczu, przeł. Filip Łobodziński, Kosmos Kosmos, Warszawa 2021, s. 576
Komentarze
I pytanie na dzisiejszy wieczór – ciurkiem, czy na wyrywki? Jeszcze nigdy nie słuchałem od końca.
No to Bad as Me. Już 10 lat minęło.
Ja mam trzy płyty Toma Waitsa i słuchałem wszystkie jednego dnia bo to taki artysta osobny.