Nostalgia za rokiem 2009 i inne historie

Jest ta strona muzyki, którą widzę non-stop w „X Factorze” i „Must Be the Music”. Czyli beznadziejni, nikomu do niczego niepotrzebni profesjonaliści, którzy tyle cennego czasu spędzili na ćwiczeniu piosenek Sinatry, wokali Adele, solówek Satrianiego czy podrabianiu Rage Against The Machine, że aż sam zaczynam żałować za nich tych setek tysięcy godzin spędzonych na bezmyślnym powtarzaniu (polski wyraz „próba” nie niesie odpowiedniego drugiego dna). I wstydzę się za jury, które nie potrafi krytycznie zareagować na tego rodzaju próby (tutaj to słowo pasuje jak ulał). I ta druga strona, gdy słyszę jakiegoś człowieka, który stylistycznie ma coś własnego do powiedzenia, tylko za każdym razem kiedy, przychodził czas na próby, wolał iść za róg palić blunty. Koniec końców nie potrafi grać i śpiewać, chociaż ma świetną ogólną wizję tego, co by chciał robić.

Z tą drugą postawą – jako pasjonacką – sympatyzuję zdecydowanie bardziej, ale wszystko ma swoje granice. Szkice utworów Toro y Moi i pierwsze kompozycje Chaza Bundicka zawarte na płycie „June 2009” to w sumie nie najgorszy przykład. Nostalgia za początkami projektu, o którym głośno od dwóch lat i który swój styl opiera na nostalgii za amerykańskimi przebojami z lat 70./80.? Wow, to się nazywa szczyt nostalgii. Albo inaczej – szczyt brawury w prezentowaniu ledwie zarysowanych pomysłów artysty, który i teraz ma warsztatowe problemy z zaśpiewaniem czystej partii wokalnej, a wreszcie z zagraniem własnych utworów w koncertowej wersji (co w Polsce widzieliśmy). Brzmienie też jeszcze nie to – jest bardziej zamulone niż chillwave’owe. Nie broni się nawet znany z „Causers of This” utwór „Talamak” w pierwotnej wersji. Jedna rzecz, która jest w wypadku tej płyty naprawdę zabawna, to fakt, że na tego typu obnażanie własnych problemów z dzieciństwa pozwalają sobie zwykle zespoły ze stażem ponad 30-letnim, więc Bundick zdąży się załapać z falą wznowień staroci z szafy wykonawców, na których oparł swoje brzmienie.

Ktoś pisał o powinowactwie tych szkiców z Arielem Pinkiem. Owszem, może i jest, ale nie zmniejsza w niczym mojego zawstydzenia z obcowania z „June 2009”.

TORO Y MOI „June 2009”
Carpark 2012
5/10
Trzeba posłuchać:
„Best Around”, „Drive South” – jeśli ktoś chce naprawdę źle.

U Django Django – przeciwnie, wszystko jest dopięte na ostatni guzik. Może nawet zbyt mocno dopięte, szczególnie gonitwa za The Beta Band (czyli nostalgia – nazwijmy to – za początkiem poprzedniej dekady) staje się momentami zbyt natarczywa. Ten zespół jest klonem TBB do tego stopnia, że zacząłem nerwowo przeglądać skład w poszukiwaniu byłych członków tamtej formacji. Zgadza się sposób śpiewania, wykorzystywania chórków (styl z epoki przed Animal Collective), operowania samplami, rytmika, riffy akustycznej gitary połączone z syntezatorem… Szukałem i znalazłem: Dave Maclean to młodszy brat Johna Macleana z siostrzanej szkockiej formacji. To skądinąd straszne epitafium dla Beta Bandu – nie dość, że rozwiązali się po małym odzewie ze strony słuchaczy (u krytyków notowania mieli zawsze świetne), to jeszcze po dziesięciu latach ich styl próbuje kopiować… młodszy brat ich klawiszowca. Kult nie zdołał się rozprzestrzenić poza rodzinę – przynajmniej nie na tyle, by ktoś inny tak dobrze odtworzył ten styl.

Zachęcam do tego, żeby do tej rodziny wejść, bo jeśli ktoś pozna Django Django i doceni ich przebojową wizję, a nie zna dotąd The Beta Band, będzie miał miłą niespodziankę, słuchając ich kolejnych płyt. A słuchając samego debiutu Django Django też będzie miał całkiem sporo przyjemności – tyle że pewnie już ich zna. Bo płyta, która dopiero w tym tygodniu wychodzi w Polsce, w Wielkiej Brytanii dostępna jest od końca stycznia.

DJANGO DJANGO „Django Django”
Because/Warner 2012
7/10
Trzeba posłuchać:
„Zumm Zumm”, „Default”, „Waveforms”, „Firewater”.

W dzisiejszym festiwalu wtórności i nostalgii bliskiego zasięgu brytyjska grupa Dry The River to pod każdym względem poziom średni. Nie brałbym szczególnie poważnie recenzji Roba Tannenbauma, który napisał o nich: „Traktują swoją muzykę tak serio, że nawet Sting by się uśmiał”. Choć samo sformułowanie ładne. Ale z drugiej strony pojedyncze zachwyty brytyjskiej prasy też puściłbym mimo uszu.

Anglikom nie wierzę dlatego, że chcieliby mieć swoich Fleet Foxes lub w najgorszym razie swój Beirut, że potrzebują więcej nowej eleganckiej, melodyjnej muzyki z pogranicza folku produkowanej u siebie, w Wielkiej Brytanii. Amerykanów bym zignorował ze względu na to, że choć znają się na rzeczy i potrafią się wyzłośliwiać, nie zauważają, że młodzi Dry The River są na swój sposób ciekawi i wyrafinowani. Na przykład gdy elementy Radiohead z okresu „OK Computer” wplatają pomiędzy stylizacje folkowe Mumford & Sons, a już w ekspresyjnym refrenie odnoszą się do Arcade Fire (to wszystko w „New Ceremony”). Niezły przegląd epoki z tego wychodzi. Ode mnie punkty mają za niezłe „History Book” i rywalizowanie z Fleet Foxes w „Bible Belt” i „Weights & Measures”. Że to wszystko utwory znane z EP-ek? Cóż, ale całkiem niedawno nagrane. Poza tym słuchałem ich na żywo na Offie, co prawda bez wielkiego zaangażowania, ale za to duże zaangażowanie z ich strony wyczułem błyskawicznie. Potrafią napisać utwór i go wykonać, więc zamiast naśmiewać się jak ten (powiedzmy) Sting warto dać im jeszcze szansę, której on by już nie dostał.

DRY THE RIVER „Shallow Bed”
RCA 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„History Book”, „Bible Belt”, „Weights & Measures”.