Simon Cowell, ty draniu!

Który to już sezon mam zepsuty przez twoje pomysły jako współtwórcy schematu talent show. Ledwie udało mi się pożegnać z „Idolem”, zerwać ze zgubnym nałogiem śledzenia „X Factora”, a wpadłem w ciąg przyglądania się polsatowskiemu „Must Be The Music”, który przy słabującej konkurencji coraz mocniej się przebija. Chociaż w ostatnich dwóch latach TVN ma największe osiągnięcia w liczbach bezwzględnych (złote płyty Loski, Lisieckiego, Wyrostka), to ci goście Polsatu jacyś tacy kolorowi i więcej własnego repertuaru proponują, dzięki czemu mam przynajmniej wrażenie, że czegoś się dowiaduję o ludzkich zdolnościach i aspiracjach. Chociaż – uprzedzam pytania – wiem, że lepiej bym spędził ten czas w niemal dowolny inny sposób.

Simon Cowell był też jednym z większych entuzjastów Emeli Sandé, nieszczęsnej wokalistki, która przez pół życia będzie się pewnie ścigała z Adele. Na wyścig skazała ją już metryka – są niemal dokładnymi rówieśniczkami, a Sandéma na pierwsze… tak, zgadliście – Adele. I musiała, biedaczka, zrezygnować z pierwszego imienia przez aktualny numer jeden na światowych listach przebojów. Stanęło na drugim – Emeli.

Wokalnie i stylistycznie Sandé jest jednak znacznie bliżej Ameryki, a nawet zupełnie konkretnej Amerykanki, którą z kolei przypomina akcentem nad końcowym „é”. Czyli Beyoncé. Płyta „Our Version of Events” przebija jednak poziomem kompozycji to, co ostatnio słychać od Beyonce. Gdybyż jeszcze stylistycznie było to coś ponadprzeciętnego, co nie kojarzy się ze wszechobecną sztampą i przekompresowaną radiową konfekcją, to może! To płyta z jednej strony wypełniona hitami (pierwszy singiel „Heaven” ukazał się jeszcze w sierpniu ub. roku), z drugiej jednak – przydałoby się trochę więcej odwagi, że coś z tak dobrymi utworami zrobić. Bo – tego zapomniałem powiedzieć- Cowell docenił Sandé jako jego ulubioną (w tym momencie) AUTORKĘ PIOSENEK, a nie wokalistkę. Aż tak. Zresztą Emeli ma doświadczenia pracy z różnymi innymi wokalistkami i być może pójdzie w tym kierunku, gdy w karierze solowej nie będzie się wiodło.

„Our Version of Events” to naprawdę zestaw niezłych piosenek, a mimo tego pozostaje zawodem, jest zbyt monotonny – całości brak pomysłów choćby na twórcze wykorzystanie pomysłów sceny tanecznej (na czym jedzie singlowy „Heaven”). Może jest to po prostu kolejny sygnał, że być może w tej branży, czyli w dziedzinie najczystszego popu, nie ma sensu wydawanie albumów? Potwierdzałby to w każdym razie przypadek Michaela Kiwanuki, zwycięzcy niedawnego plebiscytu na brzmienie roku 2012 (BBC Sound of 2012). Niezła EP-ka, trochę bardziej w stylu Nory Jones niż Otisa Reddinga, ale strawna. Wszystko w modnej otoczce retro od okładki po najdrobniejszy detal brzmieniowy – i wsparcie Adele (od której chwilowo uwolnić się nie sposób), która Kiwanukę zapraszała na koncerty w roli supportu. Natomiast cały album – nuda potworna. Poza singlowym (znów) „Home Again” nadzieję przynosi „Always Waiting”, ale w stanach niskiego ciśnienia – jak dziś – słuchać tego po prostu nie wolno. Chyba że w roli kołysanki.

Niby niewielka różnica, ale Simon Cowell, drań jeden, miał rację, przynajmniej w tym momencie. No i Zambia-Uganda 1:0, biorąc pod uwagę pochodzenie rodziców obojga brytyjskich artystów.

EMELI SANDÉ „Our Version of Events”
Virgin 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„Heaven”, „Clown”.

Heaven -Emeli Sande by chenchopic

MICHAEL KIWANUKA „Home Again”
Polydor 2012
6/10
Trzeba posłuchać:
„Home Again”.

Home Again by MichaelKiwanuka