40 lat nieznanych przyjemności

Mam dwa ukochane studyjne albumy Joy Division. Wiem, brzmi to jak suchar. Zresztą tak naprawdę od zawsze mam jeden. Kiedyś Closer na winylu Tonpressu. Ten wybór był prosty. Pod koniec lat 80., kiedy ukazały się polskie wydania, nie miałem dość pieniędzy na oba winyle, więc wybrałem ten z okładką, która bardziej mi się podobała (o okładce Unknown Pleasure będzie dalej). Owszem, Unknown… miałem zgrane na kasetę z radia, ale oficjalnie ulubioną płytą Joy Division było dla mnie Closer – sam rytuał słuchania tego albumu (nie za często, żeby płyty nie zajechać) i umartwiania się przy tej muzyce ze mną w roli odbiorcy na szczęście nie został utrwalony na żadnym nośniku, bo byłby z tego jakiś przeokrutny mem o dziennikarzach muzycznych w wieku lat nastu. W każdym razie z czasem dorosłem też do mniej gotyckiego, za to bardziej minimalistycznego i punkowego Unknown Pleasures. Choć właściwie to kupiłem sobie już po wydaniu przez Sonic na kompakcie, po czym pożyczyłem komuś Closera, nie oddał, więc znów mam tylko jedną ulubioną na stanie – Unknown…. I tak się składa, że – oczywiście nie mój egzemplarz, tylko płyta w ogóle – w sobotę kończy 40 lat.

Kochać niepokojące, emocjonalnie rwane i surowe Unknown Pleasures zawsze wydawało mi się trochę trudniej niż kochać dobrze ułożone, szlachetne w swoim smutku Closer. Trochę jak z singlem Love Will Tear Us Apart w polskiej wersji. Łatwo się zakochać w stronie A, w She’s Lost Control ze strony B trochę trudniej, ale też trudniej się odkleić, gdy już polubimy to chłodne i beznamiętne nagranie o niemal kraftwerkowej motoryce nadjeżdżającego pociągu, ale z jęczącym czynnikiem ludzkim w postaci linii basu Petera Hooka. To zresztą jeden z filarów debiutanckiej płyty Joy Division, która z okazji rocznicy ukazuje się jutro na specjalnym, czerwonym winylu i w białej kopercie będącej negatywem oryginalnej okładki. I przy tej okazji sięgnąłem do świeżej książki Jona Savage’a, wydanej w kwietniu pod tytułem This searing light, the sun and everything else: Joy Division: The Oral History. Jest gruba, składa się tylko i wyłącznie z detalicznych wspomnień członków zespołu i bliskich im osób, czyta się ją momentami niezbyt lekko, ale informacyjnie to prawdziwy skarb.

Gitarzysta Bernard Sumner prowadzi główną nić tej narracji o płycie: pisanej przez sześć miesięcy, nagrywanej i miksowanej w trzy weekendy, z mnóstwem eksperymentów, a nawet przypadkowości, którą wprowadzał na końcu producent Martin Hannett. – Dla producenta byli jak prezent, bo nie mieli pojęcia o pracy w studiu i się nie kłócili – mówi ten ostatni. Słowa dotyczą wprawdzie ich pierwszego studyjnego doświadczenia z wydanym wcześniej utworem Digital, ale rozlewają się na okres pracy nad albumem. Tytuł Digital pochodził od nowego efektu studyjnego AMS Digital – cyfrowego delaya, którego Hannett używał w nagraniach perkusji, pozbawiając perkusję cech identyfikujących przestrzeń nagrania. Robiło to z instrumentu Stephena Morrisa chłodny ludzki automat. I to piękne, choć zarazem siermiężne, zautomatyzowane brzmienie dostajemy na Unknown Pleasures. Nie podchodziłem kiedyś do tego w ten sposób, rzadko zastanawiając się, co tam się w ogóle działo za plecami Iana Curtisa, ale partie perkusyjne wczesnego Joy Division to kolejne ogniwo ewolucji, którą rozpoczęli perkusiści słuchani właśnie przez Morrisa. Czyli przede wszystkim Jaki Liebezeit z Can i John French z The Magic Band (grupy Cpt. Beefhearta). No i wreszcie Maureen Tucker z The Velvet Underground – tak Morris wyobrażał sobie punkową perkusję.

Morris wspomina Hannetta jako ciągle ujaranego trawką i wyznaczającego im zadania: Świetnie, ale zagrajcie to raz jeszcze bardziej w duchu coctail party. Albo: Trochę bardziej na żółto. Peter Hook idzie dalej z tą przypadkowością: Po latach zdałem sobie sprawę, że Hannett był jak typowy A&R z wytwórni płytowej – nie wiedział, czego chciał, ale obiecywał ci, że powie, jak tylko to usłyszy. Stephen Morris: Mieliśmy być surowi i rockowi, brzmienie było żywe, ale Hannett kompletnie je przerobił, produkując z tego coś innego, psychodelicznego. Hannettowi zarzucali, że przesadzał w dodawaniu efektów dźwiękowych w studiu. Morris – bezwzględny bohater tej płyty – jest jednak tym spośród żyjących członków JD, który najlepiej odbiera efekt końcowy. Bo jeśli ktoś chciał usłyszeć żywe brzmienie Joy Division, to miał je na koncertach, a w studiu Hannett miał prawo zrobić z tego coś innego. Mógł żyć swoją wizją wykreowania brzmienia Factory.

Wykorzystanie na płycie Pollard Syndrum, czyli jednego z pierwszych syntetycznych bębnów, to również efekt przypadku, a jeśli czyjaś zasługa, to z pewnością Morrisa – jego brat uznał, że na amerykańskiej okładce Tago Mago Can widać, że Jaki gra na elektrycznej perkusji. A później Morris zobaczył w prasie ogłoszenie i kupił to urządzenie (wprowadzone do sprzedaży w 1976 r., parę lat po Tago Mago), którego brzmienie słychać w Insight i przede wszystkim She’s Lost Control. W tym ostatnim chaotyczne olśnienie Hannetta kazało mu wydać Morrisowi komendę, by zabrał do budki wokalowej hi-hat i nagrywał całą partię przy pomocy puszki sprayu. A ponieważ to był spray na muchy czy coś takiego, prawie zabiło to Steve’a – mówi Sumner. Kiedy Sumner i Morris chcieli krzyczeć, Hannett zmuszał ich do szeptu. Ostatecznie byli dumni z futurystycznego brzmienia tej płyty, które, trzeba przyznać, broni się do dziś. To ten futuryzm – dodam od siebie – w różnych miejscach globu zamieniał punkową siermięgę w nową falę.

Sposób pracy ówczesnego Joy Division? Próby odbywały się dwa razy w tygodniu – trzy godziny w środę i dwie w niedzielę. Zawsze rodziła się nowa piosenka. Nie mieli środków, by ją nagrywać, więc zapisywali ją w głowie. Peter Hook: Było dla mnie porażające, że gdyby któryś z nas umarł, rzecz byłaby nie do odtworzenia. Iana wspominają jako kolegę, który cały czas pisał, przynosił na próby pudło z tekstami, z dnia na dzień przynosił gotowe słowa do piosenek. Bernard Sumner o metodzie twórczej Joy Division mówi tak: Zaczynamy od riffu bębnów, dodajemy bas, gitarę, a na koniec Ian dostarcza teksty.

Jako Warsaw byli zespołem punkowym z literackimi pretensjami – opisał zespół w jednej z pierwszych recenzji Paul Morley. Koledzy wspominają, że Curtis miał na półce Nagi lunch Burroughsa i The Atrocity Exhibition Ballarda, ten drugi to tytuł z drugiej płyty, z książki Burroughsa wzięła się oczywiście Interzone na Unknown Pleasures. Curtis napisał na Unknown… kilka spośród swoich najbardziej poruszających tekstów, w tym New Dawn Fades czy Insight, w tematyce przeważa już niemożliwość porozumienia, jednostronność kontaktów z drugim człowiekiem, rozpad relacji, nieuchronność życiowej klęski, z obrazkiem dotyczącym epilepsji, na którą Curtis już cierpiał, w She’s Lost Control. Savage mnóstwo miejsca poświęca w swojej książce temu, jak atmosfera Manchesteru tamtych czasów odbijała się w muzyce JD. A na płycie muzyka w produkcji Hannetta rywalizuje z tą literackością. Czy to był przypadek, czy efekt zamierzonego działania – ostatecznie dwa aspekty muzyki tego zespołu równoważą się tutaj idealnie.

I jeszcze kwestia okładki, która stała się wiele lat później właściwie nieogłoszoną oficjalnie ikoną indie, samoistnym memem, przetwarzaną na różne sposoby Mona Lisą alternatywy (przy wszystkich proporcjach). Pomysł z grafem przedstawiającym falową emisję pulsara przyniósł Peterowi Saville’owi ten sam Morris, bohater płyty. Grafik cytuje w książce prawdopodobny przebieg swojej rozmowy z zespołem: – Chcecie tytuł płyty i nazwę zespołu na okładce? – Nie, niekoniecznie. Saville nie bardzo znał materiał, gdy przystępował do pracy nad projektem, ale gdy w końcu posłuchał, to w ciągu paru chwil uczestniczył już w doświadczeniu odmieniającym życie. I myślę, że to jest to miejsce, gdzie możemy zostawić ten chaos i przypadkowość faktów, bo reszta to już własne doświadczenie z klasykiem, które niby dla każdego inne, ale jednak w wypadku Unknown Pleasures stanowi najnudniejszą część historii, bo można się spodziewać z ogromnym prawdopodobieństwem, jakie jest.

Dodam tylko, że jutro premierę ma wprawdzie wydawnictwo bardzo efektowne (vide fotos powyżej), ale nie spodziewam się, żeby w tej opowieści coś zmieniło, wniosło do niej cokolwiek nowego, a już na pewno lepszego. Bo ów czerwony winyl wytłoczony został z remastera zrealizowanego w roku 2007, wiele lat po śmierci Hannetta i wiele lat po przejściu całego katalogu do Warnera. Remastera efekciarskiego na sposób, w jaki w tym czasie robiono remastery czegokolwiek. Niestety, wersja z roku 2007 to również to, co dostaniemy w streamingu. Stąd – że tak zepnę klamrą całą tę historię i powrócę do osobistego intra – z serca polecam tę kompaktową edycję z lat 90. i tonpressowskie winyle z końcówki lat 80., które nie poddają w tym stopniu klasycznego brzmienia Hannetta dalszej dynamicznej obróbce. Bo i po co je poddawać dalszej obróbce, skoro w pewnym ściśle określonym kształcie zmieniło świat?

JOY DIVISION Unknown Pleasures, Factory 1979, 10/10