Dżez, który nie ma dość kształtu
Po wypełnieniu obowiązku polskiego związanego z odsłuchem płyty Ptaszyna grającego Komedę w serii Polish Jazz chciałbym dziś ostrzec przed dwiema płytami, które sprytni wydawcy próbują sprzedać jako jazz. Ponieważ Urząd Ochrony Konkurencji i Konsumentów nie zabrał jeszcze głosu w tej sprawie, zwracam uwagę: to nie jest dżez. To próby przyciągnięcia uwagi, na które jako świeżo upieczony purysta i początkujący zgred (dziś pani w kawiarni, gdzie się mówi „cześć, co dla ciebie?”, na mój widok zmieniła to na „co dla pana?”) muszę uwrażliwić szczególnie młodzież – ta, skuszona głośnymi nazwiskami niedawnych zdobywców Paszportów Polityki, może dać się nabrać. Tymczasem to nie tylko nie swinguje. Momentami mam nawet wątpliwości, czy się rusza, czy w ogóle żyje. Choć nie zmienia to faktu, że ogromnie ciekawe.
Wojciech Bąkowski na płycie Jazz Duo oszukuje już od tytułu. Ani to jazz, ani nawet duo. Chyba że z komputerem. Owszem, jest sprytne drugie dno – ta okładka z wnętrzem tramwaju, bo gdy ktoś mieszka w odpowiednio dużym polskim mieście (choć w tym kontekście Wikipedia podpowiada tylko Warszawę i Gdańsk), może znać tramwaje Jazz Duo bydgoskiej firmy Pesa, jedne z najwygodniejszych, jakie w Polsce wyprodukowano, choć ilościowo zdecydowanie ustępujące ciągle montowanej linii Pesa Swing. Przy okazji wyjaśnia się więc, dlaczego Jazz Duo nie swinguje. Choć go słuchałem na słuchawkach, jadąc tramwajem Pesa Swing.
Jazz Duo ma w sobie coś z ducha sztuki postinternetowej – przypadkowość i euforię pierwszych lat domowych pecetów i internetu, z brzmieniami, które wydawały się wtedy nowoczesne. Zbyt czyste barwy, zbyt cyfrowe pogłosy, zbyt wyraźne cięcia sampli, zbytnia powtarzalność, choć zarazem w tej ponurej, pełnej pustki przestrzeni trafimy na mnóstwo zaskoczeń. Wyskakuje nam tu nagle spomiędzy barw w stylu Yamahy DX jakieś cyfrowe rżenie konia (Czekam na zeszły rok), a zarzewiem beatu staje się samplowana kuchenka gazowa z samplowaną heavymetalową gitarą i jakimś brzmieniem MIDI rodem ze starych pecetów. To w ogóle muzyka unurzana w klimacie tandetnych barw z lat 90., keyboardowego elektronicznego soundu niezgrabnie emulującego rzeczywistość i tekstów unurzanych we właściwym dla Bąkowskiego melorecytowanym egzystencjalizmie – ze swoim tonem i podejściem do słowa, każdego z osobna, jak u Białoszewskiego, wokalista i autor płyty może dla mnie zasadniczo pisać i mówić o czymkolwiek. Brzmi to dobrze. I w tym sensie pasuje nawet do tego niewybrednego anturażu – słowa są właściwą muzyką, a reszta tłem (wbrew cytatowi Mój głos jest tylko dekoracją). Choć nie przestaje po jakimś czasie trochę nużyć (singlowe formy są czasem przydatniejsze w odbiorze muzyki Bąkowskiego).
Są oczywiście i w samych tekstach momenty lepsze i gorsze, w całości nie przemawia to do mnie aż tak jak kiedyś Niwea, choć – zaznaczmy – jest wyraźną próbą zejścia w bok z tej linii. A przy tym próbą spójną z całą resztą sztuki Bąkowskiego. Są momenty. W utworze Słoneczko kółko Bąkowski z trapami i podwójną stopą perkusyjną wydaje mi się ucieleśnieniem znanego dowcipu jeszcze z czasów przedinternetowych, w myśl którego do opisu najmocniejszej muzyki thrashmetalowej albo hardcore’owej dla jaj dodawano zawsze: ale oparta na jazzie.
Propozycja Mazutti tak się ma do jazzu jak automat perkusyjny TR-808 do swingu. Roland nie przewidział jeszcze na tym etapie, że ktoś będzie chciał sobie kupić automat, żeby wydobyć z niego czynnik ludzki. To fakt, że trio złożone z duetu Mazut – mającego, jak wiadomo, acido-pochodne inklinacje – wzbogaconego o czynnik nieprzewidywalności, który wnosi Macio Moretti, próbuje się wydostać na różne sposoby z formuły garażowej prywatki z syntezatorem basowym TB-303. Formuła Pawła Starca i Michała Turowskiego jest jednak tak kwaśna, że trzeba by było kogoś ze znacznie potężniejszymi zasadami niż Moretti, żeby je zneutralizować. Ostatecznie więc cała trójka soli solidarnie, dając się ponieść prostej chemii nieorganicznej i z rzadka wychodząc poza granie maszynowe. Od Spotkania z mentorem, które wydaje się takim U2 granym w stylu acid techno – proszę sobie tu wyobrazić automaty TB i TR grające wstęp do I Still Haven’t Found What I’m Looking For – aż po Bezczynne momenty (świetne skądinąd), gdzie maszyny grają hardcore punka w stylu Fuck Buttons i z naleciałościami afrykańskiego singeli. To się zresztą musiało tak skończyć.
Do tego dochodzi zabawna ikonografia, prawie wyprzedane na bandcampowej stronie koszulki (plus „japońska” wersja, żart w stylu twórców płyty) i zapisany w okrutnej manierze naiwnych spolszczeń tytuł Kształt Jazzu Który Ma Dojść, który pozwolę sobie dalej podawać już małymi literami. Oczywiście odnosi się on do tytułu ważnej płyty Ornette’a Colemana The Shape of Jazz To Come. Były już wcześniej próby wizualizacji tego tytułowego dochodzenia – najbardziej wyraźnie kształt jazzu, który ma dojść, zamajaczył na wewnętrznej rozkładówce płyty „John” Marcina Maseckiego, wydanej również przez Lado ABC. Proszę sobie sprawdzić we własnym zakresie.
Jazz-fani, których część ta płyta swoim chłodnym i syntetycznym brzmieniem oraz sekwencerową motoryką oczywiście natychmiast odrzuci, nie muszą tego jednak traktować jako zjawisko całkiem bezużyteczne. Bo oto płyta Mazutti jest przydatna również w formie nieaktywnej, tj. ze ściszonym dźwiękiem. Ba, nawet w postaci samego opakowania może posłużyć jako lista kanonicznych albumów jazzowych wartych odsłuchu. Nie wszystkie udało mi się wprawdzie odszyfrować, ale poza tytułowym mamy tu ukryte pod polskimi tytułami Love Supreme i My Favourite Things Coltrane’a, a także Saxophone Colossus Sonny’ego Rollinsa (jeden z moich ulubionych na płycie – Saksofonowy kolos), jest Kind of Blue Milesa Davisa oraz Idle Moments Granta Greena. Złośliwcy – do których, jak wiadomo, nie należę – będą się pocieszać hasłem przedostatniego nagrania To nie jest sztuka i sam bym tak umiał, które zresztą wydaje mi się najsłabsze, a przy tym znakomicie oddaje charakter tytułu.
Gdybym potraktował te dwie płyty śmiertelnie poważnie, musiałbym teraz ogłosić jakąś nową falę artystów zapatrzonych w lata 90. – wieczory z programem ReBirth, budowanie aranży z defaultowych brzmień MIDI na składanym w domu komputerze klasy PC, poranki spędzane w hałasie w zarastającej grzybem piwnicy albo z lutownicą przy meblościance. Ale ogłaszanie nowej fali powrotu do lat 90. jest jedyną rzeczą bardziej beznadziejną niż same te czasy, więc darujmy. Fakt, że z paździerza własnego dzieciństwa cała czwórka próbuje wykrzesać odrobinę sztuki, jest miły i dobry. Co więcej, przyznam za to, że acidowe trio wciąga mnie z czasem coraz bardziej, a jedno i drugie w wersji na żywo z pewnością może bardziej swingować. W każdym razie deklaruję z góry, że kwartetu Mazutti z Bąkowskim razem słuchałbym na pewno i skargi do UOKiK-u składać nie będę.
MAZUTTI Kształt jazzu który ma dojść, Positive Regression/Lado ABC 2018, 7/10
WOJCIECH BĄKOWSKI Jazz Duo, Dunno 2018, 6/10
Komentarze
Bilet na koncert Mazuttiego leży i czeka – to już za niewiele ponad tydzień. Morettiego od dawna szanuję, a odkąd zobaczyłem go z LXMP, na występy projektów z jego udziałem skłonny jestem chodzić w ciemno. Album mogę przesłuchać później.
Album rzeczywiście przeciętny, a na żywo jest to niestety niewiele więcej, niż zwykła techniawa z żywym perkusistą, bez poczucia humoru, bez jazzu, bez osobowości. Czekałem przez trzy kwadranse, kiedy wreszcie zrobi się ciekawie, a gdy już zaczęło się coś dziać, to minutę później zeszli ze sceny. Odradzam.