Módlmy się za Chrisa Martina
Po jednokrotnym przesłuchaniu „Mylo Xyloto” w zeszłym tygodniu uznałem, że ostatecznie wyzionęli ducha. Dlatego Zaduszki wydawały mi się dobrym momentem na powtórne zajęcie się tematem i od rana przesłuchałem nowy album Coldplay już z pięć razy. Nie uwierzycie, ale ciągle żyję.
Najważniejsze to nie oczekiwać zbyt wiele. Ale takie warunki brzegowe przyjąć dość łatwo tym wszystkim, którzy cenili grupę Chrisa Martina za komunikatywe, proste, popowe i przesiąknięte optymizmem piosenki (z okazjonalnie tylko głupawymi tekstami), a potem rwali sobie włosy z głowy, gdy wychodziło „X&Y” i „Viva la Vida…”. Z tej pierwszej został mi do dziś tylko fajny wzór na koszulce. Z drugiej – wrażenie ciekawej próby i sporych, ale jednak źle ulokowanych ambicji. Na tym tle „Mylo Xyloto” to poprawnie skonstruowana płyta pop. Brian Eno solidnie zapracował na swoje honorarium producenta, albo raczej trenera. A Rihanny, gościnnie pojawiającej się w utworze „Princess of China”, nie należy się bać.
Zacznijmy od tego, co po kilku odsłuchach mdli coraz bardziej. Przede wszystkim piosenka „Paradise” – tę właśnie powinna śpiewać Rihanna. I to sama. Refren „Para… Para… Paradise” to dla tej specjalistki od powtórzeń idealna robota. Ale to zbyt grubymi nićmi szyty banał na płytę Coldplay. Po drugie pierwszy singlowy (bo pojechać trzeba tu przede wszystkim po wybranych singlach, o zgrozo) utwór „Every Teardrop Is a Waterfall”. Zaczyna się jak zmartwychwstanie, kończy się potykaniem o własne nogi w cienkich gitarowych ozdobnikach i – na domiar złego – znowu w butach U2. Zła passa przeciąga się zresztą na kolejny utwór o złowieszczym tytule „Major Minus”.
Tyle o minusach. Z plusów trzeba wymienić radosny, trochę prostacki, ale mimo wszystko wart kolejnych powrotów temat „Hurts Like Heaven” oraz finał płyty w „Up with the Birds”, z cytatem z Cohena. „Us Against Them” zaczyna się marnie, ale kończy jak na pierwszych dwóch płytach zespołu Martina. A „Charlie Brown” jest (przynajmniej dla mnie) satysfakcjonujący od początku do końca. Co prawda mam wrażenie, że w finale „Us…” i na początku „Charlie…” jest podobnie skrojony motyw gitary, ale to pop, muzyka wyświechtanych patentów. Sztuka rozciągania na lata raz odniesionego sukcesu zazwyczaj przynosi co jakiś czas bolesny efekt i wiele grzechów. Dlatego pomódlmy się czasem za duszę Chrisa Martina. I za to, żeby sobie był tym przecinkiem, a nie kropką, skoro już tak bardzo się z tym afiszuje w tekście i tak bardzo chce pozostać z nami. Na razie jednak powinien się cieszyć, że wzbił się tym razem chociaż na bycie średnikiem.
COLDPLAY „Mylo Xyloto”
Parlophone 2011
6/10
Trzeba posłuchać: „Hurts Like Heaven”, „Charlie Brown”. Przy okazji – nie mogę się nie podzielić linkiem do bloga kolegi, który napisał najatrakcyjniejszy tekst, jaki można o tego typu płycie napisać przed premierą.
Komentarze
Bartku, bardzo mnie ciekawi, według jakiego klucza sięgasz po płyty do recenzowania na tym blogu? Dziennikarski obowiązek, czy faktycznie szczera sympatia do tego typu wykonawców, jak COLDPLAY. I jeszcze jedna sprawa, która mnie nurtuje. Jakimi kierujesz się kryteriami dokonywania ocen? Stosujesz zasadę intuicyjnego „mniej więcej”, czy raczej starasz się przyjąć stałe kryteria, które są uniwersalne dla każdego typu muzyki tutaj popularyzowanej?
@Rafał –> Cóż, mieszanina dziennikarskiego obowiązku, czy nawet ciekawości zawodowej, i prywatnych obsesji. Jedne i drugie muszą się uzupełniać. Mało kto wchodzi w awangardę bez przetarcia w popie, więc mieszanie jednego z drugim to w moim mniemaniu niezła droga. 🙂 Do Coldplay mam akurat sporo sympatii. Porządny zespół pop dający więcej niż porządne koncerty – przynajmniej w swoim czasie. Kilka przebojów, od których nie bolały zęby. Dziś mają dużo gorszą prasę, więc po co udawać sympatię? Zostaje ta szczera. No i jednak jest to jakiś punkt wyjścia do rozmów okołomuzycznych, ważny punkt odniesienia – nawet za sprawą liczby sprzedanych płyt. Ogólnie długo by się tak można tłumaczyć.
Jeśli chodzi o oceny, to legenda jest w zakładce „skala ocen” i staram się, żeby były możliwie spójne. Ale nie fetyszyzuję punktowych ocen. Trudno się niektóre rzecz zestawia. Podstawowy argument to czy płyta jest warta tego, by wydać na nią pieniądze.
Wg punktacji Bartka (też nie fetyszyzuję), nowy Coldplay jest na tym samym poziomie co nowy Radiohead. Zastanawiam się, któremu zespołowi powinno być głupio. Sam odpadam przy obu płytach 😉
Jestem zdecydowanie na nie. Ta płyta nie jest nawet przeciętna, jest po prostu zła. Za dużo tego wszystkiego. Ja z pociągu o nazwie Coldplay wysiadam. Może trochę jeszcze łudziłam się gdy wydali Viva la vida, że to wszystko idzie w dobrym kierunku, że to nie jest jednoosobowy projekt Martina tylko zgrany kolektyw porządnych muzyków, ale MX wszystkie te nadzieje rozwiał. Mój kredyt zaufania całkowicie się wyczerpał.
Wracam do słuchania Parachutes i wspaniałego Bigger stronger z pierwszych EPek
http://www.youtube.com/watch?v=aEN4__UhghU
Miłego wieczoru!