Pop-opera

Lada chwila czeka nas ciekawa konfrontacja. Pod koniec października wychodzą oryginalne sesje „Smile” The Beach Boys i będzie można sprawdzić, czym różniły się od wizji Briana Wilsona, który dokończył album w roku 2004. Ale w oczekiwaniu na to proponuję posłuchać brytyjskiego „Smile”. Nie, nie chodzi o Beatlesów, choć do ich stylu blisko było w pomyśle „A Teenage Opera”, popowej opery stworzonej w studiach Abbey Road przez Marka Wirtza.

Źle napisałem – powinna być forma niedokonana. „Tworzonej”. Bo Wirtz, wówczas jeden z czołowych producentów EMI (to on rekomendował podpisanie kontraktu z grupą Pink Floyd), pracował długo nad „A Teenage Opera” – w latach 1967-68 – ale nigdy tej pracy nie skończył. Zielone światło zapalone przez fonograficznego giganta zgasło, a wraz z nim – nadzieje na to, że muzyka, choćby w albumowej formie, ujrzy kiedykolwiek światło dzienne. I tak przez 29 lat pozostała słynną nieznaną płytą – poza zestawem ciekawych singli i bootlegową, niepełną wersją wydaną w Niemczech, nie istniała. Kilka pomysłów Wirtz wykorzystał w późniejszych (lub jednocześnie powstających) pracach dla różnych artystów, ale w latach 70. przeniósł się do USA, do Hollywood. Dopiero w 1996 roku dostał propozycję wydania tego, co powstało w trakcie sesji „A Teenage Opera” (w żadnym razie nie jest to skończony materiał – w pewnym sensie podobnie jak „Smile”), wykonał kilka nowych studyjnych miksów, z całą pewnością pozostaje daleki od realnego zamknięcia projektu, ale wydaje się, że ducha nagrań z lat 60. nie zgubił.

W warstwie tekstowej mamy tu opowieść o życiu grupki młodzieży z małego miasta z mnóstwem postaci drugoplanowych, zwykłymi ludźmi. Jest rolnik, który w oczekiwaniu na pomoc dla zranionej przypadkowo dziewczyny, zaczyna snuć opowieść o miejscowym sklepikarzu, potem idą kolejne opowieści. Teksty mają typowo angielskiego ducha – nie odstają od tego, co robili psychodeliczni Beatlesi czy Kevin Ayers, ocierają się o Barrettowskie słowa piosenek Pink Floyd. Muzyka też przynosi elementy charakterystyczne dla tamtego okres. Tu fanfary sekcji dętej, obok sekcja rytmiczna grająca w stylu R&B, archaicznie dziś brzmiące mandoliny w kapitalnym temacie tytułowym otwierającym płytę, „Theme from a Teenage Opera”, a potem w błyskotliwym utworze „Sam” – wraz ze świetnie brzmiącą sekcją dętą. Bluesowe gitary, wszelkiego rodzaju klawisze. Łącznie pojawiło się na płycie około 80 muzyków. Trudno sobie przypomnieć jakiś instrument wykorzystywany w ówczesnej muzyce pop, który nie pojawiłby się w tych przebogatych orkiestracjach. Steve Howe pojawił się tu jako gitarowy solista, Keith West zaśpiewał, pisało się o tym, że w planowanej scenicznej wersji materiału miałby wystąpić Cliff Richard. Za konsoletą siedział niezmiennie twórca całości Mark Wirtz.

Uwagę zwraca przede wszystkim początek płyty z przepięknym orkiestrowym aranżem w „Festival of Kings”, chórkiem w stylu pomiędzy ówczesnym wokalnym jazzem a R&B. Są tu powracające tematy – bardzo ładny „Paranoiac Woodcutter” i przebojowy singlowy „Grocer John” o typowo (znów) angielskim brzmieniu (Pink Floyd i Beatlesi się kłaniają). To szczyt możliwości ówczesnego popu – jeden z kilku utworów zmiksowanych już w 1967 roku w technice pełnego stereo. „Sam” zainspirował ponoć Pete’a Townshenda do stworzenia z The Who rock-opery „Tommy”. W „Love and Occasional Rain” mamy rewelacyjne wejścia smyczków, a w „(He’s Our Dear Old) Weatherman” – partie instrumentów puszczane od tyłu, delaye, mnóstwo głosów i bardzo gęstą produkcję. Gdyby był to utwór z płyty The Beatles, pisano by o nim dziś prace doktorskie. A tak był tylko obiektem kultu wśród kolekcjonerów, którzy zbierali ukazujące się pojedyczno nagrania – przede wszystkim radiowe wersje promo osiągające astronomiczne ceny. Kompaktowe wydawnictwo, które sobie kupiłem, cenę ma dziś całkiem umiarkowaną, a czar pewnie prawie ten sam.

RÓŻNI WYKONAWCY „A Teenage Opera. The Original Soundtrack Recording”
EMI 1968/1996
8/10
Trzeba posłuchać:
„Festival of Kings”, „Grocer Jack”, „The Paranoiac Woodcutter”, „Love & Occasional Rain”, „Sam”.