Jakieś 20 procent nowej Björk
Aaaaaby w sprawiedliwy i kompletny sposób zrecenzować nowy album Björk, należy:
1. Kupić sobie iPada i odpalić wszystkie towarzyszące płycie aplikacje (koszt: ok. 2000 zł).
2. Wziąć udział w opracowanych przez Björk zajęciach muzycznych w jednym z ośmiu miast na świecie (koszt: trudno powiedzieć, obejmuje dojazd i noclegi – bo zakładam, że nie będzie wśród tych miast Warszawy).
3. Odsłuchać dźwięki dziesięciu kamertonów załączonych do „Biophilia – The Ultimate Edition” (koszt: w przeliczeniu jakieś 2500 zł, ale tego limitowanego boksu już chyba nie ma w sprzedaży).
4. Obejrzeć klipy Michela Gondry’ego – zakładam, że będzie ich kilka, bo punktem wyjścia dla całej koncepcji był film, który mieli kręcić wspólnie z Björk (to akurat praktycznie bezkosztowe, biorąc pod uwagę YT).
5. Posłuchać piosenek z nowej płyty (niecałe 40 zł w polskiej cenie).
6. Zebrać wydawnictwa towarzyszące z kooperacjami z Omarem Souleymanem, Matthew Herbertem itd. (koszt na razie trudny do określenia – są już cztery, a pewnie będą kolejne).
„Biophilia” jest w końcu – jak od dawna wiadomo – bardziej projektem multimedialnym niż płytą. Moje kompetencje obejmują tylko trzy ostatnie punkty, i to też nie w całości, bo poskąpiłem pieniędzy na cały zestaw EP-ek towarzyszących „Biophilii” (ta z Souleymanem jest w każdym razie warta swojej ceny). Czy w takim razie warto sobie zawracać głowę samym tylko albumem? To takie banalne, czyż nie?
W pewnym sensie rzeczywiście mamy rzecz, która dla fanów może być banałem. Dość przewidywalny zestaw współpracowników (Zeena Parkins, Damian Taylor, Sjón, Mark Bell) i stylistykę, która raczej przypomina wątki z poprzednich płyt Islandki (instrumenty dęte z „Drawing Restraint 9”, elektronika rodem z „Vespertine”, przetwarzane wokale z „Medulli” itd.) niż wnosi coś nowego. Owszem, są przedziwne instrumenty („Thunderbolt”, „Solstice” itd.), ale służą one bardziej jako nośniki koncepcji niż nowych brzmień. W ogóle każda z piosenek – i to nie tylko z uwagi na towarzyszące im aplikacje – jest koncepcyjnym dziełem sztuki, każdą można analizować pod kątem tego, czy forma odpowiada treści.
Pod względem rozmachu koncepcyjnego całość kojarzy mi się z zeszłoroczną operą „Tomorrow, in a Year” The Knife i przyjaciół. Tam mieliśmy ewolucję, tutaj – historię wszechświata i siły natury. Ale obie płyty/koncepcje osadzone są jednak w nauce i oparte na podobnie różnorodnych środkach. Ciekaw jestem, czy Björk słuchała The Knife. Jej album pozostaje w każdym razie bardziej piosenkowy, strawne dla fanów popu. Z drugiej strony – idealnie korzysta z cech stylu kompozytorskiego Björk, która wprawdzie śpiewa w sposób nieco manieryczny, ale za to pisze utwory swobodnie się rozwijające, niemęczące, nadające się do wielokrotnego słuchania.
Zwykle tego nie robię i uznaję za zabieg bezmyślny, ale w tym wypadku muszę się do tego uciec: spójrzmy na każdą piosenkę z osobna. „Moon” to kameralny utwór z towarzyszeniem harfy i długą, meandrującą partią wokalną rozwijającą się w wielogłosową opowieść. To, czego – mam wrażenie – fani mogliby się spodziewać. „Thunderbolt” przynosi harmonie rodem z „Drawing…” i posępny, a przynajmniej niepokojący klimat, przełamany jakimś optymizmem odkrywania. „My romantic gene is dominant” – słyszymy. Nagranie wyładowań elektrycznych zrealizowane dzięki transformatorowi Tesli pewnie można by było zrealizować za pomocą syntezy dźwięku, ALE gdy wiadomo, że ten pomruk z tyłu to brutalna siła tego historycznego urządzenia, prędzej nam to wygeneruje dreszcze w krzyżu. W każdym razie generuje, więc trudno się czepiać koncepcji.
„Cystalline” wszyscy już pewnie znają – niezły singlowy utwór, jak wszystkie na tej płycie zaaranżowany z dużą powściągliwością, minimalistyczny na tyle, na ile można sobie było pozwolić. No i dynamiczne przejście w rytmikę jungle podoba mi się bardzo, choć wiem, że nie wszyscy do tego podejdą w ten sam sposób.
Dalej jest pewniak – wychodzący z pastelowych, przetwarzanych dźwięków instrumentów dętych przepiękny motyw i najprostsza w zestawie piosenka, czyli „Cosmogony”. Gdyby nie ingerencja boska (opisana jako jeden z możliwych wariantów) w tekście, byłby z tego wymarzony hymn ewolucjonistów. A tak jest co najwyżej hymn wszechświata. Takie tam, pestka, prawda?
Tu warto zaczerpnąć powietrza, bo po najlżejszym momencie przyjedzie najtrudniejszy, „Dark Matter”, króciutki (3’22) utwór o charakterze niezrozumiałym, bo fenomen, który opisuje, jest wciąż niejasny (tak przynajmniej opisuje to fanowska strona tutaj). I zaczyna się mocniejszy dryf w kierunku „Drawing…” – w harmonicznie złożonym i kompletnie połamanym rytmicznie „Hollow” mówiącym o kodzie DNA, z podobnie jak bodaj już w „Thunderbolt” ważna rolą organów. Uspokojenie przynosi „Virus”, który – chociaż jest po części efektem procesu generatywnego (tu mamy instrument gameleste – coś pomiędzy gamelanem i czelestą), czyli samokomponuje się – przynosi kojącą melodię z przewrotnym tekstem, który jest rodzajem wyznania miłosnego wirusa. Jeden z moich ulubionych momentów a płycie.
Wchodzimy w partię płyty, która wystawia każdorazowo na próbę moją cierpliwość – tutaj z kolei elektroniczne bity odrobinę mnie męczą, ale może to kryzysowy moment w słuchaniu 50-minutowej całości. Potem przychodzi „Mutual Core”, znów nieparzysty rytm 5/4, przechodzący w refrenie w prosty taneczny podział – i tu łapię się jedyny raz w trakcie słuchania płyty na tym, że czegoś mi brakuje. Może rozwinięcia tematu, może więcej podstawy basowej? W każdym razie to już prawie koniec – wchodzi finałowy „Solstice” z frazą dźwięków biegnących dookoła naszej głowy (słuchawki), która ma nam przypomnieć o obrotach Ziemi. Czy to harfopodobny dźwięk jest tym wahadłem Foucaulta, o którym pisze się w kontekście albumu? I – wieczne pytanie sztuki konceptualnej – o co dokładnie chodziło artystce?
Ja mam po tym wszystkim wrażenie, że te 20, może 30 procent zawartości projektu, jakim jest sama płyta, to już całkiem długa podróż. I odpowiedź na inne pytanie, może najważniejsze w tym wszystkim: po „Volcie” – jedynej naprawdę nieudanej moim zdaniem płycie Björk – artystka wraca do formy.
BJÖRK „Biophilia”
One Little Indian 2011
8/10
Trzeba posłuchać: „Cosmogony”, „Virus”, „Thunderbolt”.
Komentarze
doskonała recenzja! tak jest – zdecydowanie powrót do formy.
Uwielbiam Bjork. A ten utwór – no cóż, nie ulega wątpliwości, że ona jest kosmitką…
Produkcja, koncept, brzmienia- to wszystko w przypadku Bjork się liczy. Ale jest jeszcze coś. To wg mnie „piosenkowa” siła jej muzyki w połączeniu z pomysłowością i zdolnością przenoszenia w inną orbitę słuchacza za pomocą rytmu, głosu Bjork i być może harfy Perkins. Moją ulubioną Vespertine wysłuchałem pewnej jesieni może ze 150 razy ( są takie jesienie:). No i najpierw wysiadły mi wyskotonówki, potem , coś się we wzmacniaczu zrobiło nie tak jak powinno , na koniec właściwie słuchałem płyty przy użyciu jednego głośnika – i co? dalej ” Vespertine” działała. To oczywiście bardzo subiektywne odczucie, ale zdarzyło mi się to jeszcze z płytami z innej beczki : transowogitarową -„The Source” Ali Farka Toure i afrotaneczną „In Search of the Lost Riddim” – Ernesta Ranglina. Nowej jeszcze nie słyszałem. Pozdrowienia!
Perfect. Brak słów.
@koko – subiektywne odczucie jest najważniejsze w odbiorze sztuki, niewarte usprawiedliwień, a zgodzimy się chyba, że Biork już dawno hasa sobie pomiędzy granicami kultury popularnej i wysokiej, z właściwą sobie gracją, w zasadzie nic sobie z tego bie robiąc i za to Ją kocham.
.
Wytłumaczyłeś mi, dlaczego „Voltę” przesłuchałem dotychczas tylko raz. To być może nawet kilkadziesiąt razy mniej niż „Medullę”. Ale teledyski to ona i tak ma najlepsze na świecie. Nawet jeśli ocierające się o kicz.
Dobra, to w jakim konkursie mogę wygrać wszystkie elementy tego projektu? 😉
@koko @ivo
może najwazniejsze ale jak przytulic te 2 plyty do bjorg to nie zgadlem….
Bzdura. Kogo obchodzą jakieś dodatki dla snobów, nie mających na co wydawać pieniędzy.
Żeby zrecenzować w sprawiedliwy i kompetentny sposób nową płytę wystarczy:
1. Przesłuchać płytę (kupioną lub ściągniętą)
2. Obejrzeć klipy do niej na youtubie.
Gdy ktoś jest ambitny może udać się do empiku, by obejrzeć jak wygląda pudełko płyty, ale nie ma to większego znaczenia.
@pandawolf–> A te spostrzeżenia to wynik przejrzenia/przesłuchania ilu piosenek wydanych jako interaktywne aplikacje? Bo cały czas wydawało mi się, że Bjork na tym polu jest pionierką.
@pandawolf
I po co pkt. 2? Tzn. jeśli chodzi tylko o muzykę, to pkt. 2 jest niepotrzebny, a jeśli chodzi interaktywne aplikacje, to pkt. 2 nic nie daje. Dla mnie (w przypadku tradycyjnych albumów) okładka jest ważniejsza niż teledyski.
niestety nic nie przerośnie tego:
http://www.youtube.com/watch?v=Vi76bxT7K6U
strasznie dużo infantylnych, wręcz bożonarodzeniowych,
cymbałków i dzwoneczków, wam to nie przeszkadza?
Przeszkadzają mi te upierdliwe dzwoneczki i cymbałki, wygenerowane zapewne dzięki pomocy specjalnie zaprojektowanej perkusyjnej wyrzutni rakietowej obierającej cel na pluton (podziękowania dla NASA), a przecież spokojnie Bjork mogła wykorzystać w tym celu łyżeczkę do herbaty i filiżankę z namalowanym ręcznie kwiatkiem. Poza tym i mimo wszystko całość brzmi wtórnie i manierycznie. Tak jak patos i gigantyzm są przekonujące w działaniach artystycznych męża Islandki, już u niej samej skłonność do dźwigania artystowskiej wizji za pomocą pretensjonalnej treści i nadmuchanej formy trochę śmieszy. Jednym słowem: „Cocorosie”.
http://www.youtube.com/watch?v=f9Ath5ucfl8