Co jeśli za 30 lat będzie tak samo?
Napisać concept album o problemach naszej cywilizacji, mając do dyspozycji tylko fortepian i żadnych tekstów, to niełatwa rzecz. Nawet jeśli, jak Hauschka, powtyka się pomiędzy struny i pod młoteczki tego fortepianu najróżniejsze znalezione w różnych momentach szpargały, z wibratorami włącznie (tu przypomnę moją dawną opowieść o tym artyście). Autor wykorzystał więc dodatkowo, inaczej niż zwykle, syntezator, efekty, a partie fortepianu powielił i pozapętlał. Już lepiej. Zawsze lubiłem Hauschkę, teraz lubię go jeszcze bardziej. Jest pewnie milion powodów, by go nie doceniać, bo ani to główna gwiazda światowej pianistyki, ani młody talent (50-tka pękła). Ale niedawna nominacja Oscarowa za muzykę do filmu Lion. Droga do domu powinna dać do myślenia tym wszystkim, którzy Volkera Bertelmanna bagatelizują, tym bardziej, że płyta What If to dwa poziomy wyżej niż tamten soundtrack.
Zacznijmy od tego, że Bertelmann mieszka i pracuje w Düsseldorfie, a jeśli chodzi o repetytywne historie w niemieckiej – i szerzej, europejskiej – muzyce, to jest kreatywne centrum. Co więcej, jest to również centrum łączenia tradycji romantycznych z transhumanistycznymi, czego dowodem byli w latach 70. muzycy Kraftwerk. A muzyka Hauschki na tym nowym albumie – z najbardziej rozbudowanymi aranżacjami, jakie mu się przydarzyły – brzmi niczym zaprojektowana na steampunkowej wersji syntezatora stworzonej przez jakiegoś XIX-wiecznego romantycznego odkrywcę. Z drewna i z napędem mechanicznym.
W zestawieniu z Kraftwerkiem jest coś więcej. Najsłynniejsza düsseldorfska grupa na kilku albumach zbudowała dzięki muzyce rzeczywistość utopijną. Hauschka odpowiada antyutopią, stawiając pytania podważające sens tamtych wielkich marzeń o modernizacji, porządku i rozwoju. Każdy z tytułów utworów należy poprzedzić tytułem płyty – i uzyskamy właśnie owe pytania: Co jeśli… nie znajdziemy wody?, dalej Co jeśli… ciągły wzrost okaże się mrzonką? I dalej: Co jeśli… potrzebuję uciec z kraju?, wreszcie Co jeśli… drzewa będą istniały tylko w książkach? Hauschka zadaje te pytania z myślą o swoich dzieciach – mają dotyczyć świata za 30 lat od dziś. I momentami romantyzm czy sentymentalizm w nim zwyciężają – tak jest w wyjątkowo czystej fortepianowej formie What If… I Can’t Express My Deep Love (Co jeśli… oduczymy się wyrażać miłość?). Ale od pierwszego nagrania (to o wodzie), które zbudowane jest na motywie bardzo przypominającym słynny Limit to Your Love Feist i Jamesa Blake’a, raczej narasta tu napięcie wynikające z zagęszczenia konstrukcji utworów. Z eksplozją w melodyjnym, opartym na mechanicznym, ale mocno synkopowanym rytmie, zostającym w pamięci What If… Nature Fights Back. A później z kulminacją w najdłuższym na płycie postrockowym, elegijnym What If… Trees Only Exist in Books.
Hauschka każdorazowo tworzy tu niezbyt porażające ani nieprzesadnie awangardowe, dość zwarte formy interesujące nawet przy wielokrotnym słuchaniu. I pokazuje, że są miejsca, w których liryka samej muzyki wygrywa z gadaniem, a mimo to zostaje opowieść. Dużo ważnych i być może bardziej spektakularnych premier pojawiło się dziś i w ostatnich dniach, ale nie wolno przeoczyć tej. Również dlatego, że w długiej już dyskografii Hauschki może pozostać jako najbardziej ambitna i udana. Prowokuje też kolejne pytania: Co jeśli nic lepszego już Hauschce nie wyjdzie? A co jeśli się pomylił i świat – już teraz pogrążony, jak się wydaje, w pewnej stagnacji – za 30 lat będzie dokładnie taki sam jak dziś?
HAUSCHKA What If, City Slang 2017, 8/10
Komentarze
„pokazuje, że są miejsca, w których liryka samej muzyki wygrywa z gadaniem, a mimo to zostaje opowieść”. Po przesłuchaniu trzech płyt pod rząd – „Salutations”, „Common As Light…” i „Pure Comedy” – kupuję to zdanie w ciemno.
@ArturMrozowski –> Szczególnie „Pure Comedy”. Takie oczekiwania…
Re: ostatnie zdanie – Bartku, jesteś wielkim optymistą. Taka konstatacja (hipoteza?) w dniu, gdy mamy kolejną wojnę, kolejny zamach, a w tle ciągle postępuje globalna degrengolada i destrukcja… 🙁
@Bartek Chaciński
No, niestety. Wygląda na to, że J. Tillman zgolił brodę i stracił swoją lekkość i dowcip.