DJ Odwilż i jego ulubione przeboje
Wyobraźmy sobie, że jest rok 1957. Właściwie nietrudno to sobie wyobrazić. Oscary w sześciu kategoriach zdobył właśnie film, który – niczym w tytułowej Retrotopii opisywanej przez Zygmunta Baumana w pożegnalnej książce (polecam tekst w środowej „Polityce”) – próbuje uleczyć dzisiejszy brak perspektyw i niepewność hollywoodzkimi marzeniami z drugiej ręki i atmosferą świata, który wydaje się dziś idyllą, choć siedział na bombie zegarowej zimnej wojny i nieobecnych w La La Land problemów społecznych. Nieźle puentuje to tekst w „The Independent” napisany przez młodego arabskiego aktora, który od 14 lat gra tylko role islamskich terrorystów. Wprawdzie główną kategorię wygrał Moonlight (i świetnie), to jednak lwia część kultury popularnej służy dziś zresztą za wehikuł czasu, którym – jak w San Junipero (wizjonerski odcinek Black Mirror, o którym z kolei ja pisałem tutaj) – można się przenieść do ulubionej dekady: lat 80., 70. czy 60. O takie wersje muzyki prosili mnie kolejno uczestnicy jubileuszowego przyjęcia, podczas którego w piątek miałem okazję puszczać płyty dla przyjaciół redakcji „Polityki” jako DJ Odwilż. A sam chciałem się tylko przenieść do wspomnianego roku narodzin pisma, żeby czegoś się nauczyć i wczuć się w klimat. A 1957 był muzycznie znakomity. Oto sześć postaci, dla których warto się zainteresować muzyką z rocznika „Polityki” [życzenia na końcu!], której pierwszy numer ukazał się 27 lutego 1957 r. I sześć konkretnych propozycji:
1. Thelonious Monk. Jego Well You Needn’t grałem na samym starcie piątkowej imprezy. Wielki pianista i lider wydał w roku 1957 bodaj cztery albumy z klasycznym materiałem i świetnymi partnerami, z których robił swoich uczniów. Będzie jeszcze czas, żeby do niego wrócić, bo w tym roku przypada stulecie urodzin Monka. Na razie, szukając powodów, dla których ceni się go tak wysoko jako kompozytora, sens tych komplementów znalazłem w nagraniach z roku 1957. A wydał wtedy również m.in. album Brilliant Corners z Sonnym Rollinsem, o którym nie mogę przy tej okazji nie wspomnieć.
2. Sonny Rollins sam wydał w 1957 może i najlepszą płytę w swojej długiej dyskografii, Saxophone Colossus, z groove’ami, przed którymi równie trudno się bronić, co przed tymi z albumów Monka. Dla jazzu tamtych czasów to środek drogi, dla przyszłego jazzu – klasyk w wykonaniu muzyka, który nie przewodził żadnemu z awangardowych nurtów. Rollins ma dziś 86 lat i ciągle jest z nami – chociaż młody człowiek z niego w porównaniu z Marianem Turskim, który łączy dziś „Politykę” z jej najdawniejszą przeszłością. Po przesłuchaniu w ostatnich tygodniach kilkudziesięciu albumów odniosłem jednak wrażenie, że po takim Saxophone Colossus w opartym na technice, opanowaniu podstaw harmonii, szybkości i płynności gry, żywiołowym i sięgającym mocniej do prostych źródeł afroamerykańskich hard bopie – czyli dominującym gatunku tych czasów – niewiele dałoby się poprawić czy ulepszyć. Coś się musiało przełamać. Skądinąd sam Rollins – jak dla mnie prywatnie najpłynniejszy z najlepszych saksofonistów – jeszcze w 1957 roku zaczyna kombinować, przestając korzystać z usług pianisty i grając z dwuosobową (perkusja, kontrabas) sekcją rytmiczną, który to wyczyn mieli powtarzać inni wybitni soliści.
3. Anita O’Day. Bo z albumami Anita Sings the Most i Pick Yourself Up With Anita O’Day oraz fenomenalnymi (podobno) koncertami był to pewnie jeden z najlepszych sezonów w całej jej karierze najlepszej białej wokalistki jazzowej. Życiowo O’Day przeżywała tymczasem historię dość bliźniaczą do tej, która stała się udziałem Billie Holiday – była już potężnie uzależniona od narkotyków. Co – jak bywa w wypadku karier jazzmanów – nie przeszkadzało jej dokonywać najlepszych w życiu nagrań i śpiewać z nieprawdopodobną lekkością i wyczuciem rytmu charakterystycznym dla afroamerykańskich (sama pochodziła z irlandzkiej rodziny) konkurentek. Walczyła z nałogiem do końca lat 60., ostatecznie przeżyła 87 lat. Powyżej wklejam występ z kolejnego roku z festiwalu w Newport. Warto zacząć od razu od drugiej piosenki, Tea For Two, mając w pamięci to, że O’Day przyznała się, że tego dnia występowała na heroinie.
4. Miles Davis. Ten czy ów już pewnie zaczynał się denerwować, że go nie ma. Ten już zdążył (na jakiś czas) z heroiny wyjść i wydał pierwszą płytę dla Columbii. Na ‚Round About Midnight jego styl rozkwita, pozycja lidera się umacnia (choć tytułową kompozycję wziął od Monka), członkowie zespołu – z młodziutkim Johnem Coltrane’em – błyszczą. Ja jednak, jazzowy profan, który do pierwszych albumów Davisa doszedł, przesłuchawszy już wszystkie jego wynalazki z przełomu lat 60. i 70., potraktuję to jako okazję napisania czegoś zupełnie innego. Otóż chciałem zwrócić uwagę na to, jak brzmią płyty nagrywane w roku 1957 (ta akurat przez zasłużonego dla jazzu George’a Avakiana). Otóż kilka lat temu odbyłem (jak być może czytelnicy tego bloga pamiętają) dość inspirującą rozmowę z Piotrem Nykielem z Politechniki Warszawskiej, by – ku mojemu zdziwieniu – usłyszeć od niego, że z technologią nagraniową najlepiej radziliśmy sobie pod koniec lat 50. I po spędzeniu ostatnich trzech tygodni na słuchaniu hardbopowych nagrań z roku 1957 zaczynam rozumieć, o co mu chodziło – z tą prawdą o niezmienionym brzmieniu instrumentów, z tym podkreślaniem wyjątkowej prostoty toru dźwiękowego i wielkiej dynamiki. Mogę nawet zrozumieć hasło agresywny jazz, do którego za chwilę wrócę.
5. Charles Mingus. Właśnie jego The Clown wydaje mi się od razu odpowiedzią na to, co wyżej pisałem o Sonnym Rollinsie – jednym z pierwszych sygnałów, że jazz szuka dla siebie nowej, awangardowej drogi. Bo niby płyta opiera się na dobrze znanych, swingowych i bluesowych rytmach, z drugiej – zespół Mingusa gra tu jego kompozycje momentami wychodzące w kierunku skali chromatycznej (początek Reincarnation of a Lovebird) i proponuje przedziwną formę słowno-muzyczną (z improwizacją w obu sferach) w utworze tytułowym – z tekstem o clownie, który próbuje bawić wszystkich dookoła i nie jest rozumiany – aż do śmierci. Co sprawdza się w wypadku wielu muzyków, także jazzowych. Ważną rolę gra puzonista Jimmy Knepper. Dodatkowo to pierwszy album z ulubionym perkusistą Mingusa, Danniem Richmondem.
6. Buddy Holly. Bo oczywiście w roku 1957 wciąż króluje rock’n’roll, co łatwo sprawdzić, przeglądając notowania list przebojów. Z tego roku pochodzą Jailhouse Rock Presleya, Whole Lot of Shaking Going On Jerry’ego lee Lewisa i School Day Chucka Berry’ego (pierwsza płyta!). Ale wyjątkowa uwaga należy się Hollyemu, sympatycznemu młodemu człowiekowi w okularach z charakterystycznymi rogowymi oprawkami. Dla niego rok 1957 to zasadniczo początek wielkiej kariery, która miała się zakończyć niedługo później, czyli w roku, kiedy umarł rock’n’roll (1959) wraz z wypadkiem lotniczym i śmiercią tego artysty. The „Chirping” Crickets to jego albumowy debiut, nagrany ze znakomitym zespołem The Crickets. Holly uzupełnia genialnie trio kojarzone tyleż z rock’n’rollem, co z tradycyjnym bluegrassem (co słychać, sam Holly ma zresztą też manierę idącą lekko w country), utwory napiszą razem, zbudują kwartet, którego słucha się tu jako bezpośredniej zapowiedzi The Beatles. Szczególnie praca dwóch gitarzystów. Utwór That’ll Be the Day gdybający w tekście na temat śmierci artysty jest nie tylko uznawany za tekst proroczy, ale za proroctwo muzyczne. The Quarrymen zarejestrują tę piosenkę jako pierwszy utwór na swojej pierwszej sesji demo – niedługo przed tym, jak przeobrażą się w The Beatles.
Może jeszcze wrócę do roku 1957, może przy okazji jakiejś kolejnej rocznicy tygodnika „Polityka”, ale – jak powiedział jeden ze szturmujących didżejkę redakcyjnych kolegów, i to tych z późniejszych roczników – za dużo tu agresywnego jazzu. Ale my się z kolegą często nie zgadzamy. Takie jest wewnętrzne życie redakcji, w której mam przyjemność pracować – bez różnic zdań byłoby ciągłe unisono, a w nim z punktu widzenia muzyki nie ma zwykle nic ciekawego. Dlatego swojemu tygodnikowi z okazji 60-lecia gratuluję polifonii i życzę harmonii.