Być jak Michael Chapman
Bohaterowie naszych bohaterów prawdopodobnie są naszymi bohaterami. Tymczasem długo nie wiedziałem właściwie nic o Michaelu Chapmanie, choć jest muzykiem lubianym przez innych świetnych muzyków. Ostatecznie przekonał mnie chyba dopiero Thurston Moore i wydana sześć lat temu kompilacja Trainsongs z utworami na gitarę skomponowanymi przez Anglika w ciągu ponad 40 lat kariery. Pomogły reedycje rewelacyjnych płyt z historii: Rainmakera czy Fully Qualified Survivor, na których Chapman pojawia się też jako wokalista. No i hołdy od Moore’a i innych na oddzielnej płycie wydanej przez Tompkins Square. Album Playing Guitar – The Easy Way z małym przewodnikiem po różnych strojach gitarowych (Chapman to mistrz stroju otwartego, który konieczność przestrajania gitary tłumaczy potężnymi dłoniami) zachęcił mnie nawet do tego, żeby odkurzyć instrument, który w domu podpiera ścianę. A teraz słucham płyty, którą Chapman wydał na 50-lecie tzw. pracy twórczej. I przyznaję, że chciałbym w wieku 76 lat mieć formę Michaela Chapmana, rówieśnika Dylana, który lepiej śpiewa, o niebo lepiej gra na gitarze, nie ma za to najmniejszych szans na Nobla.
50 lat temu Chapman wypłynął na brytyjskiej scenie klubowej, a status dobrze zapowiadającego się folk-rockowego artysty dały mu na występy z Mickiem Ronsonem (tym od Bowiego), Rickiem Kempem (Steeleye Span) i Aynsleyem Dunbarem (tym od Mayalla, Zappy i Journey). Niezła passa trwała do początku lat 70., bo styl Chapmana – choć wpisywał się w modną wtedy tendencję do rozbudowanych form – chyba jednak był zbyt wyrafinowany. Niby opierał się na folku i bluesie, ale niósł też jakieś naleciałości jazzowe. I tak Chapman z młodej gwiazdy wytwórni Harvest i Decca stał się artystą nagrywającym dla niezależnych labeli i postacią na długie lata wybitnie drugoplanową. Z akcentem na wybitnie, rzecz jasna, co łatwo sobie uświadomić, kiedy przejrzymy jego pracę z tych gorszych dekad – fascynujące utwory, zwykle miniatury grane w technice fingerpicking, często duety świetnie nadające się do przestrzennego rozłożenia w stereofonii, zawsze przydatne do tego, by sobie przewietrzyć głowę w nieco zbanalizowanym świecie elektrycznej gitary.
Album 50 od pierwszych akordów Spanish Incident (Ramón And Durango) właściwie sprowadza Chapmana do jego prapoczątków. Ma tu grono młodych muzyków, wprawdzie amerykańskich (to Amerykanie powołują się na jego muzykę najczęściej w ostatnich latach), ale wyjątkowych, z niezłymi solowymi dokonaniami na koncie – Steve’a Gunna, Nathana Bowlesa, Jamesa Elkingtona. Słychać tu więc kilka partii gitarowych, czasem banjo, a Gunn i Bowles towarzyszą liderowi w chórkach. Nagrany w Nowym Jorku zestaw piosenek brzmi nie gorzej niż te wczesne nagrania z przełomu lat 60. i 70. Idą w stronę pięknych współbrzmień i harmonii, bez surowości i dysonansów będącego stałym punktem odniesienia w tej branży Johna Faheya, raczej bliżej misternej współczesnej wizji nurtu Americana, momentami nawet alt-country z okolic Lambchop (The Mallard), choć obecne są tu różne nurty. Tyle że te nurty często przywodzą skojarzenia współczesne i nieszablonowe. Skoczne Money Trouble, jeszcze głębiej idące w stronę wiejskiej amerykańskiej tradycji, łatwo sobie na przykład wyobrazić w wersji Springsteena. Łatwo też sobie wyobrazić apokaliptyczne, bluesowe Memphis in Winter w wykonaniu Nicka Cave’a, a eksponujący przesterowane, elektryczne brzmienia The Prospector – jako jam session z muzykami pokroju Moore’a czy Nelsa Cline’a z Wilco. A to cały czas spójna pod każdym względem płyta. Miło stwierdzić, że czas potwierdził pewne intuicje Chapmana i to świat muzyki gitarowej przyszedł do niego.
W wersji cyfrowej i na płycie CD dwa nagrania więcej (instrumentalny Rosh Pina i nieco odstająca od reszty piosenka Navigation). A muzyka Chapmana najbliższej nocy w HCH w radiowej Trójce.
MICHAEL CHAPMAN 50, Paradise of Bachelors 2017, 8/10