Czy jest życie poza Wielką Brytanią?
Jeśli spojrzymy przez pryzmat przyziemnych spraw dnia codziennego, to oczywiście, że jest. Sam mieszkam od 42 lat w Polsce, czyli zdecydowanie poza Wielką Brytanią, i uważam to za dobry wybór. Jeśli jednak popatrzymy przez pryzmat rynku muzycznego, nie jest już tak słodko. Pewnie połowa muzyki, którą mam w domu, została napisana, nagrana albo wydana w Wielkiej Brytanii, a drobną osłodą dzisiejszego poranka jest oczekiwanie na to, jaki kurs wymiany funta brytyjski Amazon zastosuje przy wycenianiu zakupów, które robię tam czasem parę razy w miesiącu. Tyle że radość związana ze spadkiem kursu funta może być krótkotrwała. Wczoraj w radiu prezentowaliśmy nagrania artystów z Egiptu, Tunezji i Libanu – ale wszystkie wydaje label działający w Londynie. Graliśmy też koncertowe nagrania Amjada Sabriego, pakistańskiego mistrza qawwali, który to gatunek wypromowany został w latach 90. – co tu kryć – również via Wielka Brytania. Królestwo jest największą w okolicy bazą, którą trzeba zaliczyć przy okazji grania czegokolwiek, co ma zrobić furorę na świecie – wiedzą o tym Szwedzi, wiedzą Islandczycy, cała reszta próbuje się uczyć. I teraz baza będzie trochę bardziej poza zasięgiem. Co ta zmiana może spowodować?
Najpierw cyfry. Brytyjski przemysł fonograficzny wg danych z roku 2014 był wart 4,1 mld funtów. Te same dane pokazują, że w tym czasie rynek muzyczny na Wyspach zaliczył wzrost pięcioprocentowy, co było wynikiem lepszym niż średnie dane wzrostowe całej brytyjskiej gospodarki. Brytyjczycy tworzą aż 1/4 europejskiego rynku muzycznego (jak podaje Pitchfork). A w skali światowej jeden na sześć albumów pochodzi ze Zjednoczonego Królestwa (wg danych „Billboardu”). To już samo w sobie gwarantuje efekt. Dlaczego? Bo cła. Stary-nowy element gry.
Cła oczywiście nie będą dotyczyć samego tylko produktu końcowego, jakim jest płyta CD lub winyl. Chodzi tu także o produkcję nośników. Pitchfork w swojej analizie skutków Brexitu przypomina na przykład, że duża część produkcji brytyjskich płyt (szczególnie winyli) odbywa się w tłoczniach na kontynencie. Na cenę końcową może to wpłynąć tylko w jeden sposób, sami wiecie jaki. Dawno nie widziałem niezależnych i majorsów tak szybko reagujących w tak jednomyślny sposób. I powiedzmy od razu, że na niezależnych zmiany wpłyną szybciej i mocniej. Majorsi mają rozbudowaną sieć oddziałów krajowych, pamiętają nawet pradawane czasy sprzed UE i sprawniej zreorganizują produkcję.
Po co nośniki, odpowie tu część Czytelników, skoro jest rosnący z olbrzymią dynamiką rynek muzycznego streamingu. Owszem, nie wolno o nim zapominać, szczególnie w dniu, gdy Adele (osoba w dużej mierze odpowiedzialna za te wzrosty sprzedaży brytyjskich fonogramów!) udostępniła płytę 25 w Tidalu i innych serwisach (przy okazji Spotify ujawnił, że singlowy Hello był na tym serwisie odtwarzany 536 milionów razy). Tu jednak też mamy przed sobą problem, bo ten model ciągle nie przynosi artystom i wydawcom należytych dochodów, jesteśmy w trakcie batalii o sposoby honorowania praw autorskich, którą prowadzą wydawcy i artyści z gigantami ze Stanów Zjednoczonych, z firmami takimi jak Apple, Google i Amazon na czele. UE, przy swojej biurokracji bardzo wrażliwa na różnego typu praktyki monopolistyczne, jest siłą w tej batalii. UE bez Wielkiej Brytanii będzie w tych negocjacjach siłą znacznie mniejszą.
Są i problemy dodatkowe. Na przykład ten, że spora część działań brytyjskich artystów miała finansowe wsparcie w funduszach unijnych. Choć to oczywiście pewien bonus dla nas w tej sytuacji. No i ten z przemieszczaniem się po UE przez brytyjskich wykonawców po Brexicie (słowo „visa” nie będzie im się kojarzyło już tylko z kartą kredytową), z wyłączaniem z opłat celnych przewożonego sprzętu itd. Owszem, można powiedzieć, że to w większym stopniu ich problem niż nasz, ale nie wierzyłbym, że wszystko to pozytywnie na ceny biletów na koncerty. Sami wiecie, jak wpłynie.
Oczywiście – jak zdążył już celnie na FB zauważyć Andrzej Cała – może za to powstać w tej smutnej atmosferze niemało ciekawej muzyki. Na razie z listy brytyjskich artystów krytykujących decyzję swoich współobywateli, dałoby się ułożyć niezłą płytotekę. Będą mieli o czym śpiewać. Bo nikt nie mówi, że złe czasy dla rynku to złe czasy dla samej sztuki. Być może nie da się jednego i drugiego pogodzić. Pozwólcie jednak, że oczekiwaniu na hymny o Drowning Street nie będę się długo rozwodził nad płytą, którą chciałem dołączyć do dzisiejszego wydania, miała to bowiem być płyta brytyjska.
Co prawda młodziutkie (16- i 17-latka) członkinie duetu Let’s Eat Grandma są niewinne w całej sytuacji (zresztą ich nieco starsi koledzy i koleżanki zagłosowali w większości za pozostaniem UK w UE – Brytanię wyprowadzali z Unii głównie najstarsi obywatele), to jednak spróbuję się oswoić z myślą o UK poza UE i tylko krótko odniosę się do ich wydanej w Królestwie płyty I, Gemini. Ma ona urok popu przygotowanego z jakiegoś recyklingu dźwiękowego, brzmień niewypolerowanych, nieoczywistych, jeśli nawet wykorzystujących elektronikę czy wszędobylski fortepian, to z dodatkami w postaci mniej typowych perkusjonaliów czy pojedynczych instrumentów rzadko dziś obecnych w produkcjach piosenkowych, choćby fletów prostych. Z drugiej – wszystko to razem, po dodaniu sposobu śpiewania, bardzo mocno kojarzy się ze stylem innego duetu – CocoRosie. Coś w tym jest, momentami kipi w tych utworach od młodzieńczego, jeśli nie dziecięcego wręcz szaleństwa, ale na razie po prostu bym obserwował – spokojniej niż w wypadku Brexitu.
Ciekawa jest nazwa zespołu – Let’s Eat Grandma. Ilustruje pewien problem interpunkcyjny. Jeśli przecinek w odpowiednim miejscu wstawimy, dostaniemy fragment domowej konwersacji. Jeśli pominiemy – zamienimy tę sielankę w akt kanibalizmu i ktoś (w tym wypadku babcia) może zginąć. Wszystko dlatego, że nie mają ci biedni Brytyjczycy dodatkowego zabezpieczenia w postaci odmiany rzeczowników przez przypadki. Cóż, mnie – z tą całą szlifowaną przez 42 lata znajomością skomplikowanej polszczyzny – ogarnia w takich chwilach poczucie pewnej jednak wyższości kulturowej. Bo przecież w kraju, który posługuje się aż tak pełnym wieloznaczności i wrażliwym na przecinki językiem, musiało się w końcu wydarzyć coś strasznego.
LET’S EAT GRANDMA I, Gemini, Transgressive 2016, 6/10
Komentarze
Jesli idzie o te brytyjska „baze” dla artystow z Szwecji, to ostatnio zmienia sie dosc radykalnie na „korzysc” USA a, wedlug wszelkich znakow na niebie i ziemi, Brexit nie bedzie jakas rewolucja w powyzszej sprawie. Tyle co dotyczy tutejszego rynku muzycznego. Jeszcze przed akcesem Szwecji do UE funkcjonowalo wszystko OK w relacjach z brytyjskich rynkiem muzycznym.
A tymczasem u nas 2 koncerty (25.06, 27.06) i extra koncert(23.07) Bruce Springsteena, publika zagwarantowana.
1. Spotify – dlatego bojkotuję (i nie korzystam) z tego serwisu. 2. Adele – po jej reakcji na słowa Viscontiego czuję do niej wyjątkową antypatię. 3. Jeśli chodzi o Brexit w UK, i Trumpa (lub Hilary – prawie to samo) w USA… trudno wróżyć, ale jednak nie sądzę, żeby to jakoś znacząco odmieniło krajobraz muzyczny. Chyba reakcją na wszelki kryzys (czyli: rzeczywistość jeszcze bardziej przykrą niż do tej pory) wciąż postanie odwrotna tendencja, czyli dalsza impreza i głębokie zanurzenie w internecie. Bo jakie ważne i wartościowe pamiątki muzyczne zostały nam po zamachu na WTC, Bushu, Iraku, itd.? Nota bene nie chcę zaczynać kolejnej długiej dyskusji 😉