Ryk Hot Chili Peppers

Ci spośród was, którzy śledzą Euro 2016, pewnie już zauważyli, że kilkutaktowy sygnał dźwiękowy odgrywany przy okazji prezentacji sponsorów imprezy jest stosunkowo głośny. Zasadniczo głośniejszy niż wszystko inne: ryk trybun po golu, podnieceni komentatorzy próbujący zagłuszyć błędy w wymowie nazwisk piłkarzy, a nawet konkurencyjne reklamy. I pewnie większość z odbiorców współczesnej telewizji wie już, że te głośne plansze sponsorskie to nie efekt kręcenia gałką w studiu nadawczym, tylko zastosowanej przy ich produkcji kompresji dynamicznej, która powoduje, że dźwięki przestają się dzielić na cichsze i głośniejsze, ale są – upraszczając – cały czas tak głośne, jak się da. Szept ma charakter krzyku, a krzyk charakteru nie traci, co najwyżej zostanie zniekształcony w procesie. Ale dzięki tym zabiegom jest szansa, że w telewizji czy w radiu zwrócimy uwagę na ten sygnał – trochę tak, jakby nas ktoś klepnął mocno w ramię. Gorzej gdy – jak bywa we współczesnej muzyce – klepie cały czas.

Na etapie liceum podniecaliśmy się z kolegami parametrami dynamicznymi pierwszych odtwarzaczy CD – że to wartości dochodzące do 90 dB, o wiele więcej niż używane wcześniej gramofony (okolice 60 dB) albo magnetofony kasetowe (okolice 55 dB, o ile dobrze pamiętam). Nie miałem pojęcia, że moja pierwsza kaseta Red Hot Chili Peppers The Uplift Mofo Party Plan, nagrana chałupniczo przez człowieka, który rejestrował wybrane z katalogu płyty na kasety, wożąc je bodaj do Białegostoku i z powrotem, będzie w przyszłości brzmiała lepiej niż kolejne, bestsellerowe płyty tego zespołu, których mogłem słuchać już z płyt CD. A właściwie – będzie nagrana w sposób, który przynosi więcej dynamicznych niuansów. Funkująca muzyka (jak prawie każda zasadniczo) lubi dynamikę, więc Fight Like a Brave słuchane w tamtych czasach, podobnie jak np. pamiętne Ocean Size Jane’s Addiction, robiło niesamowite wrażenie. Po latach powody takiego stanu rzeczy uświadomiły mi informacje z regularnie wykorzystywanej (polecam!) Loudness Database:

rhchp_uplift

Poszczególne wydania The Uplift… nagrane były z dość dużym jak na muzykę rockową oddechem. W przeciwieństwie do kolegów słuchających tylko prog-rocka czy tylko awangardy, nigdy nie kontestowałem tego typu grania – RHChP jako ciekawa odnoga kalifornijskiego punka miała dla mnie długo dość naturalny wdzięk, zespół opierał się na niezłej sekcji rytmicznej, a John Frusciante miał jak na masowego gitarowego idola dość garażową wyobraźnię, którą swobodniej wykorzystywał później na albumach solowych. Kiedisa kochały dziewczyny, więc słuchać RHChP było rozrywką nie dość, że tanią, to jeszcze zdrową towarzysko, choć oczywiście coraz bardziej banalną z czasem, gdy zespół zaczął rozjeżdżać koleiny własnych patentów na linie basowe, melodie wokalne czy gitarowe riffy. Muzycznie wszystko się jednak dla mnie zmieniło pomiędzy Blood Sugar Sex Magik a One Hot Minute, a właściwie nawet Californication, co uwidacznia druga tabelka poniżej. Warto zaznaczyć, że ów Dynamics Range (DR, rozpiętość dynamiczna utworów i średnia całej płyty) to dane bezwzględne, a nie jakieś subiektywne widzimisię, natomiast wersje winylowe nie są aż tak mocno skompresowane (co zwiększa zainteresowanie nimi wśród wielu osób) tylko dlatego, że – o ile mi wiadomo – fizycznie nie da się ich tak przygotować.

rhchp_californication

Na Californication były hity, które radio zarzyna do tej pory. Niestety, programowo zarżnięty – poza jakimiś wersjami pozbawionymi masteringu, których nigdy nie miałem okazji posłuchać – było również brzmienie całości. Rok 1999 to już czas tzw. loudness war, czyli okresu, gdy producenci zaczęli w procesie od miksu do masteringu dążyć do tego, co osiągają spece od takich reklamówek jak ta opisana na początku. Czyli zmniejszali dynamikę nagrania na rzecz subiektywnie odbieranej głośności. Wiele grzechów na tej drodze popełnił pracujący z RHChP (i m.in. Metallicą) Rick Rubin, wprowadzający bardzo agresywny mastering, czasem niezbyt uciążliwy w nagraniach pop opartych na elektronicznych brzmieniach, do muzyki rockowej. Californication była płytą, której dawało się słuchać na słabszym sprzęcie i możliwie cicho, ale której dźwięk okazywał się płaski i zdeformowany (np. partie perkusji) w lepszych warunkach odbioru i przy głośnym odbiorze, a do słuchania na słuchawkach nie nadawał się moim zdaniem w ogóle – przynajmniej w dłuższych sesjach, bo mocno skompresowane dynamicznie nagrania mają to do siebie, że bardzo męczą. Potem przyszły albumy, na których nie tylko dźwięk był zepsuty, ale i pomysłów na piosenki zaczynało brakować. Zresztą styl RHChP – wcześniej zmienny – mocno zakonserwował komercyjny sukces Blood Sugar Sex Magik.

rhchp1

Nowa płyta The Getaway, która właśnie się ukazała, to pierwszy od ponad ćwierć wieku album tego zespołu nagrany bez Rubina, którego zamienili na Danger Mouse’a – ruchem czytelnie komercyjnym, bo to kolejny po Rubinie producent, który pracuje z wielkimi stadionowymi markami rockowymi. Jego myślenie o brzmieniu (też przyszedł do rocka z hip-hopu) nie różni się jakoś diametralnie od tego, co robi Rubin, choć z masteringiem obchodzi się ostatnio subtelniej. Choć może to wszystko bardziej efekt zmiany masteringowca, z Vlado Mellera, który odpowiedzialny był za finalny sznyt kilku poprzednich płyt RHChP, na mającego moim zdaniem ciekawsze portfolio Stephena Marcussena. Nad miksem płyty pracował też Nigel Godrich, co być może wpłynęło na mocniejsze zniuansowanie całości. Wydaje się – zresztą trochę jak przy ostatnim Radiohead – że muzycy kwartetu, po raz kolejny z gitarzystą Joshem Klinghofferem, pilnym uczniem Frusciante, grają na większym luzie, z pewną swobodą przypominającą nagrania z okresu Mother’s Milk i Blood Sugar… Wchodzą, owszem, w refrenowy banał – w skądinąd dobrze rozwijającym się Sick Love (z Eltonem Johnem na fortepianie), podążają nie do końca dowcipnie w kierunkach aktualnie modnych (jak w Go Robot, gdzie nawiązują do konwencji Daft Punk), rozczarowują bezbarwnością w singlowym Dark Necessities. Z drugiej strony – potencjalny klasyk The Longest Wave (ballada z funkowym pulsem, specjalność RHChP) ma wdzięk swobodnego jamowania i w sumie nawet pewną świeżość, a w końcowym Dreams of Samurai nie brakuje ani energii, ani ekspresji… dynamicznej.

Właśnie, początkowo to brzmienie przyjąłem z dużą ulgą. RHChP to już zdecydowanie nie jest to, czego bym pasjami słuchał na co dzień, ale da się bezboleśnie przejść przez całość, nawet słuchając jej na przyzwoitym sprzęcie. Lepiej niż na poprzednich płytach brzmią partie wokalne. Co nie znaczy, że jest idealnie (dokładna analiza utwór po utworze tutaj). W We Turn Red kompresja jest nieznośna i wyklucza w moim wypadku naprawdę głośne słuchanie. W Goodbye Angels i w kilku innych momentach szeleszczą zduszone kompresją talerze. Zauważyłem, że dużo korzystniej wypadają te momenty, gdy tradycyjnego zestawu rockowego w partiach perkusji jest mniej. O dziwo, np. ten elektroniczny Go Robot wydaje się brzmieniowo delikatniej potraktowany – ale to już efekt tego fenomenu, o którym wspominałem wyżej. Red Hot Chili Peppers dalej niosą w sobie jeden z głównych problemów dzisiejszego rynku muzycznego, ale próbowali się wyrwać. Na tym etapie już mnie to nie rozjusza, raczej mi żal straconej szansy. Poklepałbym panów nawet po ramieniu.

RED HOT CHILI PEPPERS The Getaway, Warner 2016, 6/10