Zaczynam czuć pociąg do Hollywood
By intencje były jasne: Ten tekst ma na celu przekonanie tych, którzy jeszcze nie słyszeli Niny Nastasii, kobiety białej rasy urodzonej w Hollywood w stanie Kalifornia, do przesłuchania nowego albumu z jej piosenkami zatytułowanego „Outlaster”. Ponieważ jest to najłatwiejszy moment, w którym mogliby się do niej przekonać. Zakładam też, że tych, którzy słyszeli jedną z poprzednich pięciu płyt – od „Dogs”, jednej z najbardziej niedocenionych songwriterskich płyt ostatnich lat, po „You Follow Me”, jedną z najbardziej subtelnych, będącą duetem wokalno-perkusyjnym – przekonywać nie trzeba. A jeśli słyszeli i nie dali się wciągnąć – przekonywać nie warto. Bo każda próbka bardzo autorskiej i niezwykle charakterystycznej twórczości Niny Nastasii niesie w sobie pewien wspólny element. Używając słowa z przeczytanej przeze mnie przed chwilą recenzji teatralnej, mogę powiedzieć, że Nastasia jest koherentna. Co się tłumaczy, że jak ci się coś nie podoba, to… i cała reszta też.
Nastasię nagrywał po raz kolejny sekundujący jej od debiutu Steve Albini, a jej zespół poprowadził tym razem gitarzysta Jeff Parker (znany z Tortoise). Wyjątkowo wielki skład instrumentów współtworzą dwa kwartety: smyczkowy i zespół instrumentów dętych drewnianych. Ale jeśli ktoś sobie wyobraża w tym miejscu koncept jak z płyty „Ys” Joanny Newsom, zdziwi się, że klimat tych ballad jest wciąż dość intymny i nie tracą rockowej zadziorności mimo przysmażania – jakby to powiedział sympatyk moich ulubionych kulinarnych porównań muzycznych – na głębokim orkiestrowym tłuszczu. Godność i elegancja w Nastasii jest tak potężna, że nawet gdyby ją samą podsmażali, to nie przestałaby z precyzją wykonywać swoje świetnie napisane piosenki. Tę elegancję usłyszycie w końcówce „Cry Cry Baby” z zaskakującym zawieszeniem tonu, w kontrolowanych erupcjach „What’s Out There”, w miłym ukłonie wobec Dirty Three w „The Familiar Way”, czy wreszcie w oszczędnym „You’re a Holy Man”, gdzie Nastasia daje pograć zespołowi, choć ci, którzy widzieli ją na koncercie, wiedzą, że równie dobrze w tym miejscu poradziłaby sobie sama.
Tyle chciałbym powiedzieć i – jak to się mile złożyło – dokładnie tyle powiedziałem. I proszę dziś nie czytać między wierszami. Nade wszystko moją intencją nie jest udowadnianie nikomu, że taki na przykład eurodance jest – wybaczcie sformułowanie – do dupy.
Ale skoro już jesteśmy przy tym udowadnianiu: Po cóż miałbym sam robić coś takiego, skoro lepiej spełni tę misję jednokrotnie wysłuchana płyta Niny Nastasii?
NINA NASTASIA „Outlaster”
FatCat 2010
8/10
Trzeba posłuchać: „Cry, Cry Baby”, „You’re a Holy Man”, „The Familiar Way”
Komentarze
Dobra płyta.. ale nie ma w niej tego bólu, który czynił „The Blackened Air” wyjątkową płytą …
Jako reprezentantka grupy docelowej tego wpisu, czyli jedna z tych, którzy do niedawna nie słyszeli Niny Nastasii, informuję, że w moim przypadku spełnił on swą misję 🙂 „Outlaster” intensywnie mi obecnie towarzyszy (faworyci w tej chwili: „This Familiar Way” i „What’s Out There”), a zaraz przyjdzie czas na nadrabianie zaległości. A „elegancja” to bardzo trafne określenie w tym wypadku, choć jakoś nigdy nie wydawało mi się nadmiernie pozytywne w kontekście muzycznym.
A można liczyć na jakiś notki przedfestiwalowe? Chodzi mi raczej o festiwale katowickie niż gdyński, więc jeszcze trochę czasu jest 🙂
Jestem kupiony.