Mogli być dla każdego, wybrali co innego
Co jakiś czas ktoś wyskakuje z narzekaniem, że brakuje prawdziwie wybitnych płyt. Jest to zarzut wynikający zwykle z przyspieszającego procesu starzenia, ale nie bagatelizowałbym go całkiem. Wszyscy wiedzą dziś znacznie lepiej niż pół wieku temu, co zrobić i jak zrobić, żeby nie wyjść na tym całkiem źle, a konkurencja jest taka, że trudniej o arcydzieła – powstają przy znaczącym współudziale krytyki i publiczności, tymczasem ta pierwsza jest co najmniej w kryzysie, a ta druga ma znacznie więcej bodźców i mniej czasu. Kończy się więc zwykle czymś umiarkowanie udanym, a potem przychodzi coś kolejnego. Gorsze jest to, że w tych czasach brakuje też podręcznikowych knotów, a te stanowią napęd dla dyskusji. Piszę to w tygodniu, kiedy nawet Skrillex – niegdyś chłopiec do bicia dla krytyki – błysnął całkiem udanym albumem. Piszę to wreszcie w tygodniu, kiedy duet Infinity Knives & Brian Ennals opublikował kolejną płytę – A City Drowned in God’s Black Tears – którą można polubić lub nie, ale przynajmniej trudno oskarżyć o przeciętność.
O duecie z Baltimore pisze mało kto – mnie się zdarzyło i poprzednio, jak pamiętam, poruszył mnie utwór Coke Jaw oparty na samplu z Pink Floyd. Dziś powinienem powiedzieć, że przyprowadziła mnie do nowej płyty lama. A raczej – skojarzenie z filmem Minecraft, w którym to sympatyczne zwierzę się pojawia, a który jest kwintesencją dzisiejszych problemów (ani tak zły, jak piszą, ani tak dobry, jak mógłby być). Ale jednak nie – przywiodła mnie tu niedefiniowalność. Jest rap, i to niezły. Ale nagle robi się z tego alternatywny rock, a potem nowoczesna cumbia. Później mamy muzyczny cytat z Tom’s Diner Suzanne Vegi w tekście o depresji, a nawet sample z muzyki z Europy Wschodniej (tu sprawdzacie, czy nie Polska). Oferta rapera Infinity Knivesa i jego producenta Briana Ennalsa jest, krótko mówiąc, nie wiadomo dla kogo. To znaczy wiem, że dla mnie – słucham od prawie tygodnia – ale nie bardzo się to wpisuje w żaden z potężnych nurtów muzycznej publiki.
Trochę szkoda, bo jest to zarazem płyta bardzo aktualna, a przy tym Infinity Knives – jak to mówią – nie p… się w tańcu – teksty, jeśli już są ostre, to nie do oczyszczenia pod kątem radiowym bez wytarcia z sensu w ogóle. Jedno zdanie z Trumpem, Netanjahu, Bidenem i Obamą prawdopodobnie oburzy dosłownie całe spektrum amerykańskich wyborców (The Iron Wall pełni zresztą podobną funkcję – także muzycznie – co wspomniane Coke Jaw na poprzedniej płycie). I tu znów: mogli być dla każdego, wybrali co innego. Szanuję taki wybór jak mało który.
IFINITY KNIVES & BRIAN ENNALS A City Drowned In God’s Black Tears, Phantom Limb 2025