Kiedy skończą się nazwy zespołów
Dzień, w którym wszystkie melodie zostaną napisane, wydaje się ciągle nieskończenie odległy. Ale czasy, w których trudno sobie założyć sensowny adres na Gmailu bez wykorzystywania do tego kolejnych liczb albo fikuśnych zabiegów z łączeniem imion i nazwisk, już nadeszły. A moment, kiedy trudno będzie – przynajmniej na zglobalizowanym, anglojęzycznym rynku – wymyślić dobrą i prostą, a przy tym oryginalną nazwę zespołu, wydaje się bardzo bliski. Wiedzą o tym członkowie japońskiego Goat – ewentualnie Goat (JP) – których perypetie opisywał dwa lata temu w „The Wire” James Hadfield. Najpierw trafili na festiwal Le Guess Who? do Utrechtu, gdzie publiczność przyszła na szwedzki Goat (motoryka ich łączy, sfera melodyczna i aranżacje dzielą dość zdecydowanie). A później jeden z europejskich promotorów zabookował ich pomyłkowo w miejsce greckiego Goat grającego death metal. Jest jeszcze noise’owy Goat z Teksasu, blackmetalowy z Danii i kilka innych, mniej rozpoznawalnych. W końcu formacja Koshiro Hino – w początkach drogi Talking Dead Goats – musiała dorzucić do nazwy owo „JP” w nawiasie, wyróżnik wskazujący chociaż kraj pochodzenia. Owszem, stylistycznie trudno o pomyłkę – ten Goat z Osaki to zespół momentami skrajnie minimalistyczny, momentami reichowski do bólu (macie wrażenie, że usłyszycie Drumming za 3, 2, 1…), eksponujący perkusyjne aspekty wszystkich rockowych instrumentów – ale problem istnieje. Kto nigdy nie pomylił psychodelicznego Ghost z Japonii z popularniejszym metalowym zespołem ze Szwecji? A tej ostatniej z dawną gdańską formacją grającą metal? Kto przez przypadek nie odkrył tej drugiej Nirvany? Albo kapitalnego skądinąd, starego Death? Kto się nie zaplątał wśród The Nomads, którzy w historii muzyki grali R&B (Amerykanie z lat 50.), surf rocka (Amerykanie z lat 60.), punka (Brytyjczycy z kolejnej dekady) czy garażowy rock w starym stylu (Szwedzi z lat 80.)? Przy czym popularny serwis streamingowy pokazuje mi zespołów o tej nazwie aż 11.
Piszę o tym wszystkim także dlatego, że ani legenda, ani stopień rozpoznawalności japońskiego Goat nie podsuwają jakieś atrakcyjnej narracji pozwalającej ich muzyką zainteresować. Gdyby to był blog o tańcu, napisałbym: posłuchajcie muzyki do spektaklu w choreografii Cindy Van Acker, bo to postać w sferze tańca bardziej znana (u nas m.in. ze spektaklu na Malta Festivalu) niż Goat na scenie muzycznej. Gdyby to był blog teatralny, rozpisywałbym się o tym, że stronę wizualną Without References, do którego Goat napisali muzykę bardziej jeszcze minimalistyczną i oszczędną niż na poprzednich albumach, pomagał tworzyć Romeo Castellucci. A tak powinienem w języku muzycznym Japończyków (jeden z ich popularniejszych utworów nosi bardzo adekwatny do zawartości tytuł III I IIII III) zacząć opisywać nagrane w trio kompozycje jako np. I III I II (otwierające płytę Quest). Tyle że im dalej pójdziemy w ten materiał, tym bardziej precyzyjna rytmika łącząca minimal music i wpływy IDM zacznie się rozpuszczać, prowadząc nas w stronę sonorystyki, eksponowania brzmieniowego charakteru instrumentów perkusyjnych (przy czym instrumentami perkusyjnymi w tym świecie są także gitara i bas). Dalej już narrację musiałby poprowadzić chyba nasz Adam Gołębiewski, albo Brian Chase, bębniarz Yeah Yeah Yeahs znany ze wspaniałej solowej serii Drums & Drones. Ja mogę tylko napisać na koniec, że ta ilustracyjna muzyka, którą nagrali wspólnie Koshiro Hino, Atsumi Tagami i Takafumi Okada, była dla mnie najczęściej słuchaną płytą tygodnia. A wśród konkurencji miała albumy Sylvie Courvoisier i Mary Halvorson oraz tria Gregory Uhlmann, Josh Johnson, Sam Wilkes. Też godne najwyższego uznania. No i łatwiejsze do promowania – jak już wspomniałem, łączenie nazwisk załatwia wiele problemów z rozpoznawalnością na wypełnionej szczelnie muzycznej scenie.
GOAT (JP) Without References / Cindy Van Acker, Latency 2025
Komentarze
„Dzień, w którym wszystkie melodie zostaną napisane, wydaje się ciągle nieskończenie odległy.”
Problemem jest to, że codziennie powstaje nieskończenie wiele melodii. Nie do ogarnięcia. Współczuję muzykom, którzy chcą być chociaż rozpoznawalni.