Przejdźmy do mainstreamu
Określenie „scena alternatywna” było może lepsze od pretensjonalnego indie czy nieco już dziaderskiego undergroundu, ale wiele bym dał, żeby się z nim pożegnać. Ostatnio dość regularnie o tej porze Oscary przypominają mi, jak bardzo zachowawcze są pod względami alternatywności Grammy. Wszyscy znamy losy kategorii Najlepsza płyta z muzyką alternatywną, którą otrzymywali Coldplay i U2, podczas gdy statuetki Oscarów udawało się zgarnąć tak niemainstreamowym artystom jak Hildur Guðnadóttir, Hauschka i teraz Daniel Blumberg. Przy czym nawet Ennio Morricone ze swoją awangardową przeszłością miał większy kontakt z formami alternatywy niż Coldplay. U nas tę niechlubną tradycję rynku amerykańskiego na coraz większą skalę podchwytują Fryderyki, które doczekały się już 9właśnie ogłoszono nominacje za 2024 r.) trzech kategorii z hasłem „alternatywa”. W jednej (Muzyka alternatywna) skoszarowano artystów sceny elektronicznej (Skalpel, Zamilska), dodając im jako faworytkę Brodkę. W drugiej (Album roku pop alternatywny – największe kuriozum świata nagród) rywalizują ci, którzy grali zasadniczo pop, ale może się trochę wstydzili (choć nie zawsze było czego), czyli Daria ze Śląska, Karaś/Rogucki, Nosowska/Król, Tomasz Makowiecki i Wiktor Waligóra. A w trzeciej (Singiel roku pop alternatywny) spotkali się artyści, których w praktyce nic już nie różni od tych z kategorii Singiel roku pop, ale dwie kategorie podwajają szansę na nagrody w popowym świecie.
Nie jestem zwolennikiem mnożenia kategorii – jak w tym roku na Fryderykach – bo rzadko wychodzi z tego jakaś wartość dodana. Częściej bywa to wartość odebrana, bo wystarczy przeskok do bardziej niszowej kategorii i szanse znanego muzyka rosną. Najlepszy przykład tej sytuacji mamy w jazzie. Pojawiła się oto nowa kategoria Album roku jazz eksperymentalny / współczesna muzyka improwizowana. Pianohooligan zmierzy się tu ze Współgłosami, a archiwalne nagranie Leszek Żądło Quartet ze współczesnym triem Leszka Możdżera. I największe szanse na statuetkę za awangardowość i eksperymentalność ma tu ten z muzyków, wokół którego najmocniej skupia się muzyczny mainstream. Sami się domyślcie. Stąd mój apel do muzyków, którzy swoją awangardowość szanują: jak najdalej od alternatywnych opłotków. Jak was zapytają, gdzie startować, wchodźcie w sam środek mainstreamu. Tylko tak można obejść to absurdalne zjawisko. W świecie, w którym wszyscy meldują się na scenie alternatywnej, alternatywą jest kategoria pop.
Więcej o ogłoszonych wczoraj nominacjach do nagród polskiego przemysłu fonograficznego pod tym linkiem. Tymczasem z Fryderykami wiadomo, jak jest: na co dzień wychodzą płyty ciekawsze niż te, które tu od święta dostają najwyższe laury. Weźmy kategorię Album roku rock & blues, skądinąd kolejne kuriozum: z płytami z nowym repertuarem będą tu konkurować retrospektywne. Jedna o tytule wróżącym jakiś wracający sen: 30 lat Agnieszki Chylińskiej – Kiedyś do ciebie wrócę, a druga to Wieczorami chłopcy wracają na ulice – 25 lat miłości w czasach popkultury Myslovitz. Z tą konkurencją w cuglach powinien wygrać trójmiejski kwartet Loveworms. Prezentowałem go już na antenie Trójki i po raz kolejny (tu chyba wydawca gwarantuje jakość), bodaj pierwszy do czasu debiutu Izzy & The Black Trees, muszę przyznać, że rockowy zespół z Polski dawno nie brzmiał tak świeżo i przekonująco.
Nie są to przy tym jakieś bezpośrednie porównania. Jeśli szukać najbliższego punktu odniesienia dla Loveworms, byłoby nim pewnie Dry Cleaning, choć trochę więcej w muzyce Polaków ognia, a trochę mniej lodu w partiach wokalnych Kat, bardziej też różnorodnych i dynamicznych niż w wypadku Florence Shaw. Mocną stroną zespołu są też brzmienia gitar, za które odpowiadają obecni już na scenie od dawna Adam Piskorz i Mateusz „Vreen” Kunicki (znani z grupy Czechoslovakia), skład uzupełnia perkusista Miłosz Rusakow (z cięższej brzmieniowo formacji GARS, również z Piskorzem w składzie). EP-ka zatytułowana Loveworms przynosi – jeśli odliczyć krótkie intro I’m Waiting For – sześć utworów, w tym przebojowy i już grany tu i ówdzie Heartbeat. Ale waty tu nie znalazłem, rzecz wytrzymuje zestawienie choćby z wyróżniającym się albumem Deep Sea Divers z bieżącego tygodnia, a moje faworytki wśród piosenek to The Drop i Human Error. Zespół nie ustawia wysoko progu wejścia dla potencjalnych fanów, rzecz powinna się świetnie sprawdzać na koncertach (a grają m.in. na poznańskim Next Feście – to już w kwietniu). Jeśli spojrzeć z punktu widzenia osoby mogącej coś zrobić dla promocji krajowej muzyki, widzę tylko jeden problem: przepisy wspierające rodzimą muzykę akcentują nie polskie granie, tylko śpiewanie po polsku. W każdym bezpośrednim starciu z ofertą Loveworms na playlistach stacji radiowych przegra więc z choćby i gorszym, ale śpiewanym po polsku towarem. Dla polskiego repertuaru w języku angielskim – potencjalnie bardziej uniwersalnego – aktualne przepisy są w istocie dyskryminujące.
LOVEWORMS Loveworms, Antena Krzyku 2025