Zachwyt i zadyszka

U ledwie 22-letniej Billie Eilish trzeci album brzmi bardziej jak piąty lub szósty – jej wcześnie rozpoczęta kariera trwa w końcu już ponad osiem lat, a dziewięć nagród Grammy na półce przypomina o skali sukcesu. Kalifornijska wokalistka w dalszym ciągu pracuje z bratem Finneasem, oboje rozwijają się jako autorzy i ten rozwój konsekwentnie zmierza od bardzo oryginalnej domowej formuły i charakterystycznych, mamrotanych, niemal szeptanych wokali, do bardziej typowego dla dzisiejszego amerykańskiego mainstreamu styl eklektycznego popu, który zarazem łatwo przyjmuje rozwiązania sceny niezależnej. Żal tej wcześnie utraconej wyjątkowości, choć należy się domyślać, że presja komercyjna wywierana na Eilish jest bardzo duża. I wprawdzie ta nota miała początkowo iść do papierowej POLITYKI (nieszczęśliwie zderzyła się z Beth Gibbons, wylądowała więc na blogu jako remiks wersji gazetowej) i jest nieco spóźniona, a w kilku recenzjach znalazły się już podobne spostrzeżenia, muszę się wyżalić. Nie sposób nie zauważyć, że album Hit Me Hard and Soft potwierdza pewną smutną prawidłowość: niezależność w popie jest w dużej mierze fikcją. A pokusa bycia jak Taylor Swift jest tu równie mocna, albo nawet i większa, niż po alternatywnej stronie sceny presja do bycia drugim Radiohead.       

Nie znaczy to, że mi się całkiem ta nowa płyta nie podoba. Imponują rosnące aranżacje, partie smyczków czy instrumentalne popisy Finneasa, ale najbardziej cieszą takie fragmenty jak zgrabne, electro-popowe, po staremu kameralne Chihiro. Zachwyca The Greatest, dość uniwersalne, bo mogłoby błyszczeć na płytach różnych wykonawców. Choć pewnie w wersji Lany Del Ray okazałoby się bardziej bombastyczne, a u Swift – bardziej taneczne. Finałowa część tego utworu to chyba najlepsze, co dotąd wyprodukował Finneas. Mam tylko wrażenie, że oddaliły się tu po prostu od siebie fragmenty najmocniejsze i najsłabsze. Na tej samej płycie znaleźć można bowiem fragmenty bardziej generyczne, niemal zupełnie już pozbawione indywidualnego sznytu, jak L’amour de ma vie czy kojarzące się z Gorillaz The Diner. Nic w tym może dramatycznego, ale w drugiej części płyty rodzeństwo łapie więc pewną zadyszkę i jest to pierwsza taka twórcza zadyszka autorskiego duetu od początku jego kariery.    

BILLIE EILISH Hit Me Hard and Soft, Darkroom 2024